Garść uwag do czytań na Wielki Czwartek z cyklu „Biblijne konteksty”.
5. W praktyce
Może jeszcze dodam parę konkretów, by to "służyć" nie zabrzmiało tu jak wyświechtany slogan.... Ludzie, niezależnie od tego jaką władzą sprawują – rodzicielską, szefowania w pracy czy nawet w Kościele – mają tendencję do uważania danej im przez Boga władzy jako mandatu do spełnienia pewnej misji: masz osiągnąć to a to. Czyli masz utrzymywać dom i zadbać o dobre wychowanie dzieci, masz pilnować, żeby produkcja dobrze szła, masz zadbać, żeby na twoim odcinku odpowiedzialności w Kościele wszystko grało jak w zegarku. Masz osiągnąć cel, a ludzie są tu tylko dodatkiem. Tymczasem to niezupełnie tak. Władza nie jest służbą sprawie, a człowiekowi! Człowiekowi w kontekście celów, jakie mamy wspólnie – i podwładny i sprawujący władzę – osiągnąć.
W rodzinie chodzi o doprowadzenie dziecka do dorosłości. Czyli samodzielności. Nie da się czegoś, co jest w dorastającym człowieku owocem jakiegoś wewnętrznego procesu sprowadzić do spraw czysto zewnętrznych. Czyli do zapewnienia utrzymania i przymuszenia do stosowania się do takich czy innych norm. Bo „produkt” jaki wyjdzie z takiego wychowania może okazać się bardzo wybrakowany. Sprawujący władzę rodzicielską musi zniżyć się do swojego dziecka, musi pomagać mu w jego wzrastaniu. Musi mu towarzyszyć. Nie gderaniem, wiecznym pouczaniem i besztaniem. Musi być blisko, żeby w razie potrzeby dziecko wesprzeć albo - w innej - odpowiednio rozwojem dziecka pokierować. W konkretnej sytuacji może to oznaczać konieczność postawienia pewnych wymagań. W innej zaś, dla większego dobra dziecka, zrezygnowania z nich. Nie ma tu zawsze obowiązującego schematu, musi być myślenie. To oczywiście wymaga czasem mało zaszczytnej roli tego, który musi słuchać, musi wyczuwać, w którą stronę rozwój dziecka zmierza; roli tego który musi ustąpić, musi sam zrewidować swoje postępowanie. Czyli roli sługi. Pomagającemu najpierw małej, a potem coraz większej OSOBIE w drodze do stania się dorosłym. Ale na tym polega miłość. I tylko ten sposób sprawowania władzy daje nadzieję, że „produkt” okaże się wartościowym dojrzałym człowiekiem.
W pracy... Szefowie mają tendencję do stawiania spraw w wyidealizowany sposób: dajcie mi lepszych ludzi, a ja wszystkie, najtrudniejsze nawet cele osiągnę. Tymczasem ludzie są jacy są. I chodzi o to, by tak nimi kierować, by i z nimi można było wiele osiągnąć.Jeśli bycie szefem jest służbą, to szef musi zastanawiać się, jak najlepiej wykorzystać potencjał tych, których ma. Muszą być dla niego podmiotem, ludźmi ze swoimi radościami, planami, ambicjami. ale i kompleksami czy zranieniami, a nie bezmózgimi, biologicznymi maszynami istniejącymi w obszarze tych zadań, by tylko i wyłącznie wykonywać polecenia, a najlepiej je jeszcze odgadywać. Chodzi czasem o pozwolenie, by użyli swoich talentów, chodzi o poważne traktowanie ich pomysłów, o uwzględnienie, że miewają słabsze dni albo i zauważenie, że skoro jednego dnia pracowali dłużej, to nic się nie stanie, jeśli innego pójdą do domu wcześniej. I absolutne unikanie takiego stawianie sprawy, że jeśli A chce wykonać zadanie X a B zadanie Y to – pewnie dla podkreślenia władzy – przydzieli się im te zadania odwrotnie. Pomaga to pracownikom w ich osobistym rozwoju, a jednocześnie pozytywnie wpływa na osiągane wyniki. Wtedy bycie przełożonym jest służbą.
Widać to też, gdy chodzi o służbę państwu i społeczeństwu. Przepraszam, że użyję pewnego kolokwializmu i porównam państwo do obory, przedsiębiorców do dojnych krów, a obywateli do pijących mleko. Nie chodzi o to, żeby krowę wydoić i pozwolić, by zdechła, ale żeby o tą dojną krowę tak zadbać, by przynosiła mleka jak najwięcej i jak najdłużej. To znaczy służba: dbać o wszystkich. Nie tylko o oborę i pijących mleko, ale i o krowę.
Byciem przełożonym w Kościele... Tu chodzi o jak najlepsze wykorzystanie tego, co Duch Święty Kościołowi daje. Czyli w kontekście zastanej rzeczywistości wszystkich talentów, umiejętności, charyzmatów itd. To wymaga nieraz zrezygnowania z pójścia utartymi schematami. Ba, czasem i własnych pomysłów. Ale przecież chodzi o dobro tych, nad którymi władzę się sprawuje, nie realizację planów, które mają tylko funkcje pomocniczą... Dlatego pewnie Franciszek mówi, że duszpasterz musi śmierdzieć owcami. Musi być blisko nich.
Pasterz – baca – ma też swoich juhasów (i psy też ;)). Także nimi musi kierować w duchu Chrystusa umywającego uczniom nogi. Charakterystyczne, że Jezus nie odwołał Judasza z funkcji Apostoła nawet wiedząc, że ten Go zdradzi. Piotr dla Niego nie przestał być „Skałą” nawet po zaparciu się Go. Raz powierzywszy im pewne zadania nie zmieniał ciągle zdania zastępując jednych drugimi czy przydzielając im coraz to inne sprawy. Bo Jezus widział w nich osoby. Tych, którzy może i przegrają swoje życie, ale może i dorosną do przekraczających ich możliwości zadań. Podobnie przełożony w Kościele: powierzając komuś jakieś zadanie, nawet jeśli po ludzku się pomylił, powinien raczej pomóc podwładnemu dobrze to powierzone zadanie wypełnić, a nie, zwłaszcza bez wyraźnej potrzeby (i bez porozumienia z zainteresowanymi), zastępować jednego drugim. Władza w Kościele jest naprawdę służbą. Wszystkim, którzy tej władzy podlegają. Nie panoszeniem się...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.