Żyje się co prawda tylko raz, ale Jezus w sercu człowieka może rodzić się w każdej chwili, tylko trzeba uchylić drzwi. Dzięki temu wielu ludzi otwarło nowy rozdział w życiu.
Wojciech, maturzystka Martyna, Daniel od narkotyków, mały Maks, który jest dziś dużym Maksymilianem, Renata. W ich życiu Boże Narodzenie to rzeczywistość. Dostali nowe życie.
Martyna
Umierała już 3 razy. W tym roku będzie zdawać maturę. – Dwa przypadki były w dzieciństwie, a ostatni parę lat temu. Jednak dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, jak byłam blisko śmierci – wspomina. Kiedy była małym dzieckiem, dopadła ją salmonella. Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co spotkało ją, kiedy przygotowywała się do I Komunii Świętej. – W dzieciństwie miałam jakieś wysokie gorączki, potem było parę lat spokoju. W II klasie podstawówki zaczęło się na dobre. Jeden szpital, drugi. Leczyli mnie na różne rzeczy, ale nie na to, co mi było – opowiada Martyna.
Wtedy miała grzybicę płuc. W niedzielę przetransportowano ją do Warszawy. Później dowiedziała się, że jeszcze dzień lub dwa i byłoby po niej. Po paru dniach w śpiączce było prawie 200 kolejnych w klinice. Po drodze wyszła przewlekła choroba ziarniniakowa. Jedyne lekarstwo to przeszczep szpiku. Ale Martynce nie chcieli robić, bo była już „za stara”. Właściwie wtedy zaczęło się umieranie po raz trzeci. Po paru latach możliwość przeszczepu dopuściła klinika w Krakowie. Odbył się w czerwcu 2008 roku. – Jest już wszystko dobrze. Wiem, że rodzice cały czas modlili się o zdrowie dla mnie. Moje życie, dziś widzę to świadomie, to autentyczny dar od Boga – mówi.
Katarzyna i Masymilian
Z Katarzyną Duraj spotykam się na kolejnej akcji poszukiwania potencjalnych dawców szpiku, którą jej stowarzyszenie „Kropla” przeprowadza od lat w regionie tarnowskim. – Olek miał 1,5 roku, kiedy zostawiałam go w domu, a ze starszym, wtedy 3-letnim Maksiem, zamieszkałam na jakiś czas w szpitalu – opowiada. Gorączki, fatalne wyniki badania krwi. Lekarze podejrzewali, że to białaczka. Pewności nie mieli. Na konsultację pojechali do Prokocimia. Tam też wielka niewiadoma. Wyniki raz gorsze, raz lepsze. Wzięli szpik do badania. – Najgorsze jest to, kiedy nie wiesz, co jest grane, bo jak diagnoza już jest, to się człowiek mobilizuje, żeby coś zrobić. My nie wiedzieliśmy nic – mówi Kasia. Trudno było to wytrzymać. Nie wytrzymała.
– Wsadziłam 2,5-rocznego wtedy Olka w wózek i poszłam na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy – uśmiecha się. We wrześniu w Prokocimiu usłyszała od lekarki: „Proszę mi powiedzieć, co pani zrobiła z dzieckiem. My wierzymy w medycynę, ale wiemy, że państwo szukacie czasem niekonwencjonalnych metod leczenia. Pytam, bo moglibyśmy podpowiedzieć innym rodzicom”. – Powiedziałam, że poszłam w intencji syna na pieszą pielgrzymkę. Prosiłam Boga o zdrowie i życie. Takie lekarstwo – mówi pani Kasia. To było 15 lat temu. Maks jest dziś licealistą.
Daniel
Od sześciu lat nie bierze narkotyków. Dziś ma 24 lata. – Jestem z tzw. dobrej, normalnej rodziny. Mój tato zmarł, jak byłem mały, ale mama i babcia wychowały mnie naprawdę dobrze. Byłem blisko Pana Boga, służyłem jako ministrant, z rodziną miałem znakomity kontakt. Mogę powiedzieć, że miałem szczęśliwe dzieciństwo – przyznaje Daniel. Od 6 lat jest we wspólnocie Cenacolo, od roku w Porębie Radlnej pod Tarnowem. – Zaczęło się w gimnazjum – nowa szkoła, nowi ludzie. Chciałem być „równy”. Zaczęły się imprezy, alkohol, kłamstwa w domu, że jest wszystko dobrze. Potem były narkotyki – opowiada. Mama widziała, że coś jest nie tak, ale o marihuanie i innych używkach dowiedziała się, jak Daniela zatrzymała policja. Dostał wyrok, kuratora. I tak myślał tylko o tym, by wrócić do dawnego życia.
– Zgodziłem się na Cenacolo na rok, dla świętego spokoju. Po 12 miesiącach nie chciałem stąd wychodzić – przyznaje. – Zobaczyłem chłopaków, których życie bardziej sponiewierało niż mnie, którzy wstają rano, idą do kaplicy, potem z radością biorą się za pracę, są szczęśliwi. Też tak chciałem. Dziś nie narkotyki, a Jezus wypełnia moje życie. On dał mi je na nowo. Czuję się naprawdę wolny. I szczęśliwy – przyznaje.
Wojciech
Pił przez 25 lat. – Ostatnie 5 lat codziennie. Byłem w ciągu. Żona zablokowała mi wszystkie drogi do picia, co narobiło mi trochę spraw sądowych, i żeby mnie nie wsadzili, poszedłem na grupę AA w Szczucinie – opowiada. Nie pije 14 lat. Nie był na odwyku. Zostawił picie – jak sam mówi – dzięki żonie i dzięki Panu Bogu. – Moja żona modliła się za mnie. Gdyby nie to, toby mnie nie było już na świecie. Czemu? Nie dawali mi szans – mówi. Choć nie od razu wyprostował swoje życie. Pół roku był za swoje niepicie wściekły na żonę. Wkurzało go, że wprowadziła w domu Różaniec.
– Kłopot jest taki, że ja próbowałem sam wytrzeźwieć. Męczyłem się tak parę lat, zamiast oddać to wszystko od razu Panu Bogu. Alkohol wypatroszy każdego z życia duchowego. Jest w środku pustka. Ja próbowałem trzeźwieć „na sucho”. Zaczęło się układać powoli dopiero wtedy, gdy wpuściłem Boga do swego serca – opowiada Wojciech. Dziś jest animatorem Krucjaty Wyzwolenia Człowieka, ma związek z Odnową w Duchu Świętym. W swojej miejscowości to człowiek instytucja. – Nie ma przypadków. Bez modlitwy, łaski od Boga, w moim przypadku wyproszonej przez żonę, nie miałbym szans – podkreśla.
Renata
Ma normalne, fajne, dostatnie życie. Religijność? Standard. Msza św. w niedzielę. Spowiedź? Dwa, trzy razy w roku. – Mój Bóg był daleki, groźny. Nie znałam Go, ale wiedziałam, że trzeba się z Nim liczyć, choćby na wszelki wypadek – mówi. „Jeden procent”. Gdzieś usłyszała, że taka liczba ludzi będzie zbawiona. I choć to liczba wyssana z palca, na niej zrobiła wrażenie. Stwierdziła, że zmienia swoje życie, że nie może udawać, że wierzy. Nie może Boga traktować jak polisy ubezpieczeniowej. Odbyła spowiedź z całego życia.
– Usłyszałam wtedy od księdza, jak wiele razy wcześniej w kościele, że Jezus mnie kocha. Ale najlepsze było to, że ja to wtedy realnie poczułam – wspomina ze wzruszeniem. To był początek naprawiania relacji, życia, które było dobre, ale mogło być lepsze. To było nawrócenie. To była chwila, gdy realnie poczuła miłość Boga, który zesłał swojego Syna na świat.
Pokarm na drogę
Ks. dr hab. Piotr Łabuda, biblista
– W opisie przyjścia na świat Jezusa pojawia się grecki termin fatne, który egzegeci tłumaczą jako żłóbek. Maryja „położyła Go w żłobie” (en fatne). Cóż to mógł być za żłóbek? Ludy semickie wiodły raczej koczowniczy tryb życia. Zatem pewne sprzęty codziennego użytku musiały być transportowane przez podróżujących. Musiano także mieć ze sobą żywność – szczególnie chleb. Niektórzy uważają, iż żłóbek, w którym został złożony Jezus, można wyobrażać sobie jako przenośny, podwójny kosz przewieszany przez grzbiet zwierzęcia. Jeden z nich służył do przechowywania żywności, przede wszystkim chleba. By zabezpieczyć żywność przed kurzem, mogła być ona zawinięta w chusty, na wierzch kładziono siano. Najprawdopodobniej to siano było również pokarmem dla zwierząt.
W takim właśnie żłobie – koszu, w którym także zwyczajnie przechowywano żywność (chleb), został położony Jezus narodzony w Betlejem, czyli w Domu Chleba; Jezus, który staje się dla nas Chlebem życia, staje się pokarmem dającym siłę i moc, by zdążać ku zbawieniu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.
To doroczna tradycja rzymskich oratoriów, zapoczątkowana przez św. Pawła VI w 1969 r.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).