Jak my, jako społeczeństwo i jako państwo jesteśmy przygotowani na dramatyczny i skokowy wzrost zapotrzebowania na opiekę nad seniorami? A jako Kościół?
Byłem onegdaj z sakramentami świętymi u parafianki. 83 lata – to sporo. I serce od lat na rozruszniku. Ale inna dopadła ją choroba. Ta najczęstsza i przerażająca – nowotwór. Wiarę pani Marii znam, bo od lat z komunią do niej przychodzę. Mieszka sama, ale nie jest sama – są dzieci i wnuki, przede wszystkim ci z sąsiedniego bloku, oni najbliżej. I teraz byli – syn, synowa. Czysto, schludnie – nie wygląda to na dom samotnej i ciężko chorej starszej pani. Widać rękę młodszych i zdrowych.
Młodzi zostawili nas samych, choć to nie spowiedź. A przecież chwila takiej dyskretnej rozmowy potrzebna. O chorobie niewiele, o opiece – tak. I o lekarzu, i o pani ze stacji Caritas. We wszystkim spokój chorej. Zawsze taka była. Ale też zawsze miała bliskich blisko. Nie wszyscy tak mają. Niespodziewanie i jakby obok tematu rozmowy padło zdanie „A noce takie długie...” Odpowiedziałem: Wiem. I ugryzłem się w język. Bo przecież nie wiem. Trzeba doświadczyć choroby, tej ostatecznej i terminalnej, trzeba doświadczyć słabości i zależności we wszystkim, trzeba ileś takich długich nocy przeleżeć bezsennie, nie czekając na nic. Bo no cóż jeszcze można czekać? Nie doświadczyłem tego. Nie wiem. Próbuję sobie wyobrazić...
Później moja myśl przeniosła się do innych domów parafii. Tak często sami rodzice. Dzieci, już dorosłe, daleko, za granicą. A choćby i we Wrocławiu – też daleko. Już teraz im ciężko i noce pewnie też długie. Ale nie daj Boże choroby, albo gdy za kilkanaście lat przyjdzie niedołężna starość – co wtedy? Tragedia. Bomba z opóźnionym zapłonem. Ile takich bomb tyka w mojej parafii? A w Polsce? Opieka dojeżdżających pielęgniarek? Obecna sieć ogarnia cząstkę wszystkich potrzeb. Domy opieki? Przecież na dobrą sprawę nie ma ich w Polsce. I nie wiem, co budzi większy popłoch – perspektywa nowotworowej choroby, czy konieczność spędzenia iluś lat w domu opieki. Jak my, jako społeczeństwo i jako państwo jesteśmy przygotowani na dramatyczny i skokowy wzrost zapotrzebowania na opiekę nad seniorami? A jako Kościół? Państwo wymazało z oficjalnego słownictwa pojęcie opieki. Od poczęcia do śmierci – i to niekoniecznie naturalnej. Przypomina się cierpki wierszyk z czasów PRL-u: „Rencisto! Popieraj partię czynem, umieraj przed terminem”. Tyle, że wtedy była to gorzka ironia. Dziś za drzwiami czai się widmo eutanazji. Społeczeństwo środkami wolontariatu i różnych organizacji non-profit nie zdoła podołać gigantycznym potrzebom. Kościół? Obawiam się, że nie zdoła zadbać o bezpieczną starość swoich księży weteranów.
Nie pytaj, czy mam pomysł, radę, bądź przynajmniej wizję. Nie mam. Ale czekam na dzień, kiedy otwarcie o tym dramatycznym problemie zacznie się przynajmniej mówić. Kiedy zostanie postawiony jako jedno z priorytetowych zadań państwa, społeczeństwa, Kościołów. A noce wciąż takie długie...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.