Ze ścian korytarza domu poprawczego w Wietnamie płatami odpada jasnobłękitna farba. Podłoga jest wyłożona kafelkami, popękanymi i odłamanymi w wielu miejscach. Przy suficie wiszą rzadko rozmieszczone gołe żarówki. Na korytarzu stoi kilka drewnianych krzeseł, a wzdłuż ścian biegnie rząd odrapanych drzwi. Wszystkie są solidnie zamknięte.
Jest cicho, ale jeszcze pół godziny temu szła tędy grupa nastolatków. Eskortowani przez strażników wracali z porannego apelu. Byli przemoczeni do suchej nitki. Nadeszła pora monsunowych deszczy*, a apel odbywał się na podwórzu. Młodzi ludzie stali w samych podkoszulkach i spodenkach, słuchając komunistycznej propagandy.
Zanim z powrotem zatrzasnęły się za nimi drzwi sal, mieli jeszcze czas na szybkie śniadanie: miskę rozgotowanego ryżu z warzywami i kubek herbaty. Łapczywie rzucali się na jedzenie. Oprócz dwóch – ci najpierw na kilka sekund pochylili głowy nad swoimi porcjami, jakby w podziękowaniu za skromny posiłek, a dopiero potem zaczęli jeść. Podczas opuszczania jadalni, jednemu z nich udało się wetknąć w dłoń drugiego skrawek zwiniętego papieru.
Teraz, kiedy strażnicy pozamykali za nimi drzwi, chłopak, który odebrał tajną wiadomość usiadł twarzą do ściany i ukradkiem odwinął karteczkę. Przeczytał:
Moje owce słuchają mego głosu, a Ja znam je. Idą one za mną i Ja daję im życie wieczne. Nie zginą one na wieki i nikt nie wyrwie ich z mojej ręki.
Jeszcze kilkakrotnie wodził wzrokiem po zapisanych ołówkiem zdaniach. Poruszał przy tym lekko ustami, jakby powtarzał tekst, by go zapamiętać. Wreszcie ukradkiem schował papierek w szczelinie materacu, na którym siedział. Miał tam już kilka innych wersetów przekazanych przez Saiego – tak właśnie miał na imię jego przyjaciel.
„Te, chrześcijanin, co tam kombinujesz?” - usłyszał nad uchem głos najsilniejszego z wychowanków ośrodka - Tona. Powtarzając werset nie zauważył jak chłopak mu się przyglądał.
Ton przebywał w domu poprawczym z powodu ciężkiego pobicia wuja, który podniósł rękę na jego matkę.
„Połamałem mu te jego łapy!” - szczycił się przed wszystkimi.
Ton był agresywny, nieobliczalny i łatwo wpadał w złość. Wszyscy się go bali i pewnie dlatego miał poważanie w grupie.
„No, co tam chowasz?” - ponowił pytanie. „Pokaż!”
Nie czekając na odpowiedź bez wysiłku odepchnął słabszego od siebie chłopca i sięgnął w głąb materaca. Grzebał w nim przez chwilę, aż wreszcie wyciągnął trzy kawałki papieru.
„Listy miłosne od przyjaciela?” - zaśmiał się drwiąco. Jednak w miarę czytania uśmiech schodził mu z twarzy. „Schowaj to z powrotem młody i lepiej, żeby tego u ciebie nie znaleźli”. Oddał szybko pomięte skrawki.
„A wy, morda w kubeł! Nikt nic nie widział, zrozumiano?!” - odwrócił się do pozostałych podnosząc w ich kierunku zaciśniętą dłoń.
Kiwnęli głowami. Istniało niepisane prawo zabraniające donoszenia na siebie nawzajem. I biada temu, kto złamał tę zasadę. Zresztą wiedzieli: jeśli Ton coś nakazał, to lepiej dla nich, żeby się do tego zastosowali!
Przebywali tu z różnych powodów: pobicia, gwałty, kradzieże i wreszcie sianie imperialistycznej propagandy przeciwko Socjalistycznej Republice Wietnamu. Tego ostatniego przestępstwa dopuścił się właśnie „Chrześcijanin” z ich sali. Miał na imię Thao, ale nikt z chłopaków nigdy nie zwracał się do niego w ten sposób. Razem z Saim należeli do tego samego Kościoła. Kiedyś po lekcjach rozmawiali z kolegą ze szkoły. Powiedzieli mu Ewangelię, choć znali możliwe konsekwencje. Jednak jak mogli milczeć?
Kolega doniósł na nich dyrektorowi szkoły. Stało się to, czego się obawiali. Za dzielenie się swoją wiarą mieli przebywać w domu poprawczym tak długo, dopóki się nie zresocjalizują i przestaną stanowić „obcy ideowo element społeczeństwa”. Opiekunowie dokładali wszelkich starań, żeby chłopcy wrócili na drogę socjalizmu: częste bicie, długie apele, dręczące „rozmowy z wychowawcami”, codzienne wysłuchiwanie komunistycznej propagandy - to niektóre ze sposobów ich pracy. Brak odwiedzin najbliższych, cenzurowanie rzadko pokazywanej im korespondencji, wreszcie ciągłe obelgi i poniżanie - dopełniały reedukacji.
Po kilku tygodniach pobytu w ośrodku Thao zaczął się łamać. Miał dość bicia, poniżania i wstrętnego jedzenia. Tęsknił za banh chung* swojej matki, za zupą rybną, której wcześniej nie znosił i za czystą bielizną. Chciał wrócić do domu. Nie wiedział, co jeszcze powstrzymuje go od zapłacenia „ostatecznej ceny” za wolność.
Wtedy zdarzył się cud. Sai zdobył dwie kartki i kawałek ołówka. Zaczął zapisywać wersety, te które pamiętał. Przekazywał przyjacielowi, gdy tylko nadarzała się ku temu odpowiednia okazja. To było dla Thao jak chleb po wielu tygodniach głodu. Jak świeża woda, po długim czasie odczuwania palącego pragnienia. Thao żałował, że sam był zbyt leniwy, by uczyć się na pamięć słów Pisma Świętego.
Mijały miesiące. Pora monsunowa przeszła w suchą, która również się skończyła i znowu nadeszły deszcze i poranne apele w mokrej bieliźnie. Cenny papier Saiego się wyczerpał. Skończyło się tajne przekazywanie fragmentów Biblii. Nawet ołówek zaginął, prawdopodobnie ukradziony przez któregoś z chłopaków z pokoju przyjaciela.
Jednak zdania napisane drobnym pismem spoczywały, bezpiecznie w materacu Thao oraz w jego pamięci. Właściwie już nie potrzebował tych skrawków kartek. Mógłby się ich pozbyć, bo w razie niespodziewanej kontroli stanowiły dowód na brak skuteczności w dotychczasowej resocjalizacji. Kto wie, co wówczas by się z nim stało? Jednak nie potrafił się na to zdobyć, choć zdawał sobie sprawę z tego, jak nierozsądnie postępuje. Ale te kawałki papieru stanowiły jego jedyną i najcenniejszą własność w miejscu, gdzie nikt nie mógł posiadać niczego osobistego.
Kilka dni po Święcie Tet*, po porannym apelu, zawołano go do dyrektora. Oświadczono, że wraca do domu. Pobyt w ośrodku uznano za zakończony. Nie mógł opanować radości. Jutro będzie wolny! Powróci do rodziny i przyjaciół.
„Ale co z Saim?” - nagła myśl zmąciła szczęście chłopaka.
Podczas posiłku poznał odpowiedź: Sai zostaje. Tylko on – Thao opuszcza ośrodek. Dyrektorowi nie podobały się wypracowania z samokrytyki, jakie pisał Sai - nie spełniały komunistycznych wymogów. Rzeczywiście, Sai w przeciwieństwie do innych chłopców ani razu nie otrzymał czekolady czy choćby jednego cukierka za poprawne dokonanie krytyki swojego myślenia i postępowania.
Wieczorem, udało im się usiąść przy jednym stole. Thao wyciągnął pod blatem zaciśniętą pięść i włożył w dłoń przyjaciela garść papierowych zwitków wyciągniętych ze schowka.
„Nie, Thao, przekaż to komuś innemu; komuś, kto tego bardziej potrzebuje. Ja przecież pamiętam je wszystkie” - szepnął Sai.
***
„To co, chrześcijanin? Wychodzisz na wolność?” - ostatniego ranka zaczepił go Ton. Przysunął się bliżej i nachylił do Thao tak, by reszta chłopaków nie słyszała tego, co mówi: „Jak będziesz kontaktował się z tym swoim Bogiem, to wspomnij Mu czasem o starym towarzyszu z celi, dobra?”
„Możesz być tego pewien” - odpowiedział Thao, a potem ostatni raz wyciągnął z wnętrza materaca wersety, zwinięte teraz starannie w malutkie ruloniki. „To dla ciebie, Ton”.
Ton zaskoczony spojrzał na kolegę, zawahał się, ale wyciągnął rękę po podarunek. Schował otrzymane fragmenty Pisma Świętego do kieszeni szarych spodni, mocno uścisnął dłoń i po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu:
„Dzięki, Thao”.
***
W Wietnamie chrześcijanie dzielący się swoim świadectwem są oskarżani o działalność wywrotową. Jeśli tego „przestępstwa” dopuszcza się nieletni, może zostać zabrany z rodzinnego domu i umieszczony w placówce mającej na celu resocjalizację i przeobrażenie go w dobrego obywatela, wnoszącego cenny wkład w życie kraju i społeczeństwa.
* W Wietnamie południowym istnieją dwie pory roku: sucha (od grudnia do maja) oraz deszczowa (od czerwca do listopada)
* Banh chung – ciasto z kleistego ryżu
* Święto Tet – wietnamski Nowy Rok
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).