Wymarzony Dom Młodych. Był stary i zrujnowany, na podłogach leżał gruz. Okna trzymały się w futrynach na słowo honoru i nie było kanalizacji. Dziś obchodzi 15-lecie swojego istnienia.
Piotr Kaczyński do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży dołączył w 1992 r. – Najpierw poszedłem na pielgrzymkę – opowiada. – Potem wciągnąłem się w różne działania KSM-u. Rozmawialiśmy o rzeczach ważnych. Spotykaliśmy się w wielu miejscach. Ciągle brakowało jednak tego jednego, jedynego, gdzie można by było czuć się jak u siebie. Marzyliśmy o domu. Wszędzie go szukaliśmy. Bożena Kaczyńska, żona Piotrka, wyrosła z puławskiego KSM. – Pamiętam Święto Młodzieży w Łęcznej w 1995 roku. Budowaliśmy wtedy taki dom – makietę. Każdy oddział KSM przynosił wielką tekturową cegłę. Na niej wypisana była wartość: przyjaźń, miłość, prawda, wolność. Z tych cegieł powstał dom. Dach zrobiliśmy z folii. Nazwaliśmy go Wymarzony Dom Młodych. Postanowiliśmy szukać takiego domu, który istniałby naprawdę.
Śrubki, rurki i 20 kolanek
W 1997 r. Piotr był w zarządzie Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży. – Siedzieliśmy w kawiarence przy kościele na Czubach – wspomina. – Wszedł ksiądz Mietek Puzewicz. Wyjął zdjęcie. Na nim była stara rozwalająca się plebania w Częstoborowicach. Musieliśmy podjąć decyzję, czy chcemy ją wyremontować. Jeśli tak, będzie nasza. To było to! Byliśmy szczęśliwi, w euforii, dopóki nie pojechaliśmy jej zobaczyć… Częstoborowicka plebania okazała się kompletną ruiną. Ale młodych poszukiwaczy domu to nie zniechęciło. – Pojechaliśmy na pierwszą tzw. wizję lokalną. Na początku byliśmy nieco zaskoczeni, bo na środku domu zastaliśmy kupę gruzu, rozpadające się okna i wylewające szambo – mówi Piotr. – Nie zraziło nas to jednak, bo jeśli Pan Bóg stawia coś przed nami, a my jesteśmy gotowi, by to wziąć w swoje ręce, to Pan Bóg temu błogosławi. Trzeba tylko otwartości – dodaje Bożena. KSM-owcy byli otwarci. Mieli po 16, 17 lat. Wzięli na swoje barki odpowiedzialność za odremontowanie budynku, zdobycie na to pieniędzy, pozyskanie sponsorów. To była prawdziwie wielka logistyka. Każdy z młodych miał przydzielone jakieś ważne zadanie. – Pamiętam, była taka lista, trzeba było zdobyć 20 kolanek, ileś śrubek, rurek, płytek, toalet – opowiada Bożena. – Potrzebne były meble. Podzieliliśmy się tak, że każdy szukał czegoś innego. Trochę pomagali nam rodzice, jeśli znali się na remontach. Pomagali nam także miejscowi ludzie. My w zamian za ich pomoc pracowaliśmy przy żniwach. Cieszyliśmy się dosłownie wszystkim.
Nocleg na stole
Dom w Częstoborowicach z dnia na dzień nabierał wyglądu i dzięki obecności młodych – także ducha. Jak to bywa przy remontach, nie obyło się jednak bez różnego rodzaju wpadek. – Kolega przygotował mi w wiaderku zaprawę murarską – opowiada Piotrek. – Po raz pierwszy miałem w ręku kielnię. Rzuciłem zaprawę na ścianę i ze zdziwieniem stwierdziłem, że się trzyma, drugi raz też. Niestety, tak jak rzucałem, tak od razu zastygało. Kolega pomylił proporcje. Rozprowadzić się już tego nie dało. Trzeba było skuwać. Innym razem zabraliśmy się za lakierowanie podłogi. We wszystkich pomieszczeniach naraz. Okazało się, że zeszliśmy się w jadalni i tam już trzeba było zostać. Spaliśmy na jadalnianych długich i wąskich stołach, czekając, aż lakier wyschnie. Człowiek uczy się na błędach. Jak opowiadają twórcy Wymarzonego Domu Młodych, każda z jego sal miała oddzielną ciekawą historię lub charakterystykę. – W pierwsze wakacje w jednym z pomieszczeń, gdzie spaliśmy, co tydzień w niedzielę pojawiał się, nie wiadomo skąd, grzyb. Taki zwykły, który można spotkać na trawie czy w lesie – opowiada Bożena. W innej sali rosło drzewo. Duże, liściaste. Trzeba było specjalnego sprzętu, żeby je usunąć. – A w jeszcze innej – dodaje Piotr – był jedyny w okolicy zasięg telefonii komórkowej. Telefon też mieliśmy jeden – księdza Mietka. Sali kominkowej jakoś nigdy nie mogliśmy doprowadzić do porządku, bo jak już wszystko było dobrze, to jakaś rurka pękła i od nowa całość trzeba było robić.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).