Dżungla wciąga. Wciąga jak pierwszy tatuaż. Gdy już przełamiesz swój lęk przed nieznanym, chcesz więcej i więcej. Tak, bardzo mi żal. Przez te kilka dni zdążyłam zakochać się z dżungli.
Na brzeg wyszliśmy w wiosce Santa Rosa. Tam nasz przewodnik zaprosił nas do lokalnej wiejskiej „knajpki” na... masato. Masato to słynny napój Amazonii i postrach turystów. Robią go kobiety, które przeżuwają liście juki i wypluwają przeżutą zawartość do naczynia. Dzięki temu wstępny proces fermentacji masato ma już za sobą i szybko dojrzewają w nim procenty. Dzięki Bogu nie musiałam oglądać tego procesu. Wystarczył mi widok gotowego, budyniowo-zielonkawego koktajlu w plastikowej miseczce. Sylwia – jako tutejsza, wypiła bez wahania całą miseczkę. Ja zdobyłam się na dwa łyki. To i tak wielki wyczyn, zważywszy na obecność obserwatorów, czyli kobiet, dzieci i kilku mężczyzn z twarzami wpatrzonymi w trzy gringi wizytujące ich wioskę. Nie wypadało przecież zrobić żadnej skwaszonej miny po zasmakowaniu tego amazońskiego wynalazku. A – uwierzcie mi – wiedząc, co musiały przeżyć liście juki żeby ostatecznie uzyskać taką konsystencję, nie było to łatwe. Na szczęście nasz sternik zaproponował nam obejrzenie papugi i tym samym uwolnił nas od wpatrzonych w nasze twarze indiańskich oczu.
Dalszą drogę przebyliśmy rzecznym labiryntem. Przebijając się przez wąskie przesmyki, gdzie robiło się ciemniej i trzeba było schylać głowę pod gałęziami i linami, dotarliśmy do wioski San Juan. Tam zastaliśmy mieszkańców debatujących w kaplicy nad zorganizowaniem wielkanocnej fiesty. Oczywiście nie mogło przy tej rozmowie zabraknąć masato. Wioskowy animator (rangą przypominający sołtysa) – w tym wypadku śmieszny pan ze złotą koronką na przednim zębie, czuł się w obowiązku zabawiać nas jako gości. Mówił na przykład, że zawsze go to zastanawia – jak to możliwe, że w Polsce wszyscy są biali? Ja w tym samym momencie zastanawiałam się, co ja robię wśród Indian, ale wszystkim widać udzielała się międzykulturowa atmosfera.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o jezioro Aripari i wróciliśmy do San Lorenzo. Popołudnie spędziłyśmy już na stałym gruncie, w przytulnym domku misji salezjańskiej. Ale dżungla nie dała o sobie zapomnieć. Przyszła pora na deszcz, która był dla nas takim zjawiskiem, że wmurowało nas w chodnik. Stałyśmy i patrzyłyśmy jak zaczarowane.
Deszcz równikowy. Jego nadejście zwiastuje jedynie upiorny upał, który parę godzin przed daje się we znaki tak, że czujesz się jak uwieziony w środku wielkiego parowaru. Polskie „oberwanie chmury” to nic w porównaniu z tym, co dzieje się, gdy zaczyna padać w selwie. W ciągu 3 sekund deszcz przeradza się w lejącą się z nieba ścianę wody. Deszczu jest tak dużo, że wszystko momentalnie robi się szare. Wysokie i potężne palmy pod wpływem naporu wody i podmuchów wiatru wyginają się jak cieniutkie chorągiewki. A domy z dachami ze strzechy, wyglądające jak w bajce „Trzy świnki” jak stały, tak stoją. Dżungla naprawdę kryje w sobie wiele tajemnic.
7 marca. Góralu, czy ci nie żal
Jeszcze nie zdążyłam do końca uwierzyć w to, że naprawdę jestem w dżungli, a już trzeba odpływać. Przypomina mi się śpiewana przez lokalnego indiańskiego grajka-organistę pieśń wielkopostna na melodię „Góralu, czy ci nie żal, góralu wracaj do hal...” Tak, bardzo mi żal. Przez te kilka dni zdążyłam zakochać się z dżungli. Nie wiem, czy przez to, że tak bardzo różni się od pustynnego Piura. Czy może dlatego, że życie toczy się w niej spóźnione o kilka rewolucji technologicznych. Czy może dlatego, że pozostała jeszcze dzika, nieodkryta, niedostępna dla przeciętnego przybysza, kryjąca w sobie wiele tajemnic, a przez to jeszcze bardziej fascynująca? Czy może dlatego, że jest w niej jeszcze tyle do zrobienia, a jej mieszkańcy rzeczywiście potrzebują pomocy?
Od wczoraj płyniemy lanchą do Yurimaguas. Lancha to statek, który przypomina raczej wielki zardzewiały kuter rybacki. Na lanchy można znaleźć wszystko. Pod pokładem towary przemysłowe, o istnieniu których lepiej nie wiedzieć (na przykład wczoraj przed odpłynięciem robotnicy wyciągali z niej tony ciężkich, metalowych 3-metrowych prętów). Na górnym pokładzie ludzie ze swoimi bagażami i rozwieszonymi hamakami.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.