Dżungla wciąga. Wciąga jak pierwszy tatuaż. Gdy już przełamiesz swój lęk przed nieznanym, chcesz więcej i więcej. Tak, bardzo mi żal. Przez te kilka dni zdążyłam zakochać się z dżungli.
1 marca. Chrystus był Indianinem
Wczesnym rankiem nawiedzamy biuro Huallaga Express, skąd mamy wykupione bilety na motorówkę. Obserwując ciemne twarze ludzi z kruczoczarnymi włosami i kolorową papugę na ramieniu jakiegoś chłopaka, musiałam chwilę pomyśleć, czy na pewno jakimś dziwnym trafem nie znalazłam się na planie „Piratów z Karaibów”. Motorówka nie przypominała wyglądem pirackiego statku, żaden pan nie miał opaski na oku. Siedzenia ustawione jak w autobusie, a sternik wyglądał całkiem cywilizowanie. Czasem podjadał owoce jakiejś strączkowej rośliny, wypluwając niejadalne części.
Przez 8 godzin na łodzi mogłam się do woli napatrzeć na rzekę i niekończąca się zieloną gęstwinę na obu brzegach. Od czasu do czasu przepłynął jakiś większy statek i narobił fal. Wtedy motorówka podskakiwała pod naporem poruszonej wody, tak jak ta ze „Słonecznego Patrolu” z Mitchem na pokładzie. Siedzący naprzeciwko mnie misjonarz z brodą i kucykiem związanym jakąś marynarską żyłką w kolorze ametystu, opowiadał nam legendy o delfinach. Ostrzegał nas, że białe delfiny porywają piękne dziewczyny, bo są w nich zaklęte dusze mężczyzn.
Obiad jedliśmy w najbardziej ekstremalnym (szczególnie dla naszych żołądków) miejscu jak do tej pory. Była to gospoda rybacka w jednej z wiosek po drodze do San Lorenzo. Żeby tam dojść, trzeba było przejść po drewnianej kładce grubości deski, położonej miedzy domkiem na wodzie a brzegiem. W gospodzie każdy dostał kawałek wielkiej ryby o głowie wielkości ludzkiej dłoni pływającej w bordowo-brązowej zupie. Do tego ryż, czerwona fasolka i sok z guanabany. Podczas jedzenia przyglądała się nam indiańska dziewczynka bujająca się na fotelu. Za swoimi plecami miała skórę lamparta wiszącą na ścianie.
O 16 dobiliśmy do San Lorenzo. Cel naszej wizyty to salezjańska misja. To tutaj pracuje dwóch misjonarzy - ksiądz Józef Kamza i ksiądz Roman Olesiński, legenda selwy. Ksiądz Roman od 38 lat mieszka w Peru, z czego 11 w dżungli. Indiańskie społeczności to jego druga rodzina. Pracują tam dwie wolontariuszki z wolontariatu „Młodzi Światu” – Magda i Sylwia. Prąd jest przez dwie godziny rano i od 19 do 23.30 wieczorem. Pierze się w deszczówce, a podłogę zmywa się ropą, żeby zabezpieczyć ją przed nieproszonymi insektami.
San Lorenzo to – jak mówią dziewczyny – jeszcze nie dżungla. Raczej miasteczko w dżungli. Dla nas, po pół roku spędzonym w pustynnych rejonach Peru, to zupełnie inny świat. Wszechobecne błoto, które jest prawdziwym utrapieniem w porze deszczowej, chatki z dachami ze strzechy i ludzie o indiańskich twarzach – to wszystko robi na mnie ogromne wrażenie. Nie wspominając już o śpiewniku w kaplicy w języku shawi-castellano, krzyżu wielkopostnym z liści bananowca i obrazie w jadalni z ukrzyżowanym Chrystusem-Indianinem.
Jedyne co się nie zmienia niezależnie od równoleżnika, to reakcja peruwiańskich dzieci na dwie gringi z Polski. Gdy zawitałyśmy do oratorium popołudniowego, poczułyśmy się jak na początku w Bosconii. Czyli jak główna atrakcja dnia. Poznałyśmy najbardziej wygadane dziecko świata – małego Eliasa, który bez cienia skrepowania zadawał nam sto pytań na minutę, porównywał twarze, zaglądał w oczy i podziwiał włosy. Ostatecznie i tak stwierdził, że jesteśmy bliźniaczkami.
2-5 marca. Amazońskie Hawajki i katoliccy szamani
Jeszcze parę miesięcy temu, gdyby ktoś mi powiedział, że będę w dżungli, to postukałabym się w głowę i popatrzyła z politowaniem na owego delikwenta. Ja, która panicznie bałam się malarii i nie cierpiałam wszelkiego robactwa miałabym z własnej woli pojechać do dżungli? A teraz – ubieram kalosze, długie spodnie, kapelusz, biorę aparat i spaceruję po zabłoconych drogach San Lorenzo.
Im dalej od „nieco ucywilizowanego” placu głównego, tym bardziej mam wrażenie, że świat się tutaj zatrzymał. Gdyby nie ludzie ubrani „po europejsku”, wszystko wyglądałoby jak wycięte z czasów sprzed Kolumba. Domy kryte strzechą, łódki wystrugane z grubego pnia, kobiety noszące dzieci w chuście i piorące w rzece, kury biegające po podwórkach.
To wszystko jest takie fascynujące. Spaceruję brzegiem dorzecza Amazonii. Stąpam po rdzawo-czerwonej, a nie czarnej ziemi. Mijam po drodze ludzi o czekoladowych twarzach – z wydatnymi ustami, płaskim nosem i oczami w kształcie migdałków. Przy każdym z domków o liściastym zadaszeniu stoi drewniana peke-peke z małym owalnym wiosłem. Dziewczynki noszą na głowach kosze z owocami wyglądającymi jak fasolka szparagowa, a chłopcy dźwigają całe gałęzie zielonych bananów.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.