Dżungla wciąga. Wciąga jak pierwszy tatuaż. Gdy już przełamiesz swój lęk przed nieznanym, chcesz więcej i więcej. Tak, bardzo mi żal. Przez te kilka dni zdążyłam zakochać się z dżungli.
27 lutego. Lawina błotna, czyli nie lubię poniedziałku
Poranek w autobusie do Tarapoto. Gdzieś w górach. Stoimy i czekamy. Nieobudzone komórki w mózgu nie pozwalają mi odpowiedzieć na pytanie, na co właściwe czekamy. Spływająca z góry woda przecięła drogę i nie możemy przejechać. Wygląda jakby niewielka rzeka znalazła ujście w niewłaściwym miejscu, bo przez środek drogi.
Dziewczynka siedząca obok spogląda przez okno i krzyczy: „Mami, mami, mucha aqua, mucha aqua, no se puede pasar” (Mamo, mamo, dużo wody, dużo wody, nie da się przejechać). Widoki rekompensują czas stracony na bezczynne czekanie. Obrośnięte grubym zielonym płaszczem góry, szerokie piaskowe skarpy porozcinane wzdłuż przez erozje, drzewa w rożnych odcieniach zieleni, mające tyle liści, że trudno dostrzec gałęzie. Deszczowe krople stukają o dach autobusu, a nad górami unoszą się gęste chmury porannej mgły. A my stoimy i czekamy. Problem w tym, że możemy tak stać i dwa dni.
Przed nami zjechała z góry ciężarówka. Nadzieja. Nasz odważny kierowca, znudzony bezczynnością, poszedł w jej ślady. Wyminął stojący przed nami samochód i ruszył pod górę zanurzając koła w brązowej, płynącej wartkim strumieniem po jednej stronie ulicy, wodzie. Odetchnęliśmy z ulgą. Jedziemy dalej.
Za dwoma zakrętami kolejna przeszkoda – spływające z góry grząskie błoto o kolorze kawy z mlekiem. Po kilku bliżej nieokreślonych manewrach i zaparkowaniu w bezpiecznym miejscu, stoimy dalej. Żółta spycharka próbuje opanować sytuację i oczyścić drogę z lawiny błotnej. A my, wpatrzeni w deszcz czekamy. Stoimy i czekamy.
Autobus dojechał do Tarapoto z dziesięciogodzinnym opóźnieniem. Około 6 godzin spędziłyśmy wpatrując się w ciężarówkę wywożącą falujące błoto. Jeździła z góry na dół, a dwa spychacze – duży i w wersji mini, dostarczały jej co chwila nowego materiału błotnego. W międzyczasie zajmowałyśmy się zdobywaniem jedzenia dowożonego przez panią z sąsiedniej wioski. Najpierw udało nam się kupić Inkę Colę (peruwiańską wersja coca-coli o kolorze żółtej oranżady) i waniliowe markizy. Później zdobyłyśmy nawet krakersy, wodę, trzydniowe bułki i jajka na twardo. Ponieważ nie byliśmy jedynym autobusem, który utkwił na górskim zakręcie, pani z jajkami zrobiła tego dnia niezły interes.
Poranek w hostelu. Otwieram oczy i nad głową kręci się wiatrak wielkością przypominający skrzydło od helikoptera. W ekspresowym tempie szykujemy się do wyjścia, bo czeka przewodnik i tymczasowy opiekun, czyli nie kto inny, jak ksiądz Józek Kamza, salezjanin. Dla nieuświadomionych – to on jest sprawcą tego całego zamieszania z wyprawą do dżungli. Po drodze zahaczamy o całkiem europejską kawiarnię (kolejna doba bez kofeiny byłaby już przesadą).
Na wylotówce z Tarapoto wynajmujemy samochód z kierowcą. Czerwona Toyota wiezie nas najpierw po asfalcie. Tam mijamy mini jeepy z odkrytymi przyczepami. Jadą wyładowane po brzegi bananami, kobietami i dziećmi podróżującymi na stojąco. Za miastem już tylko szeroka piaszczysta droga o intensywnym rdzawym odcieniu. Pokonujemy górskie serpentyny w tumanach kurzu. Jesteśmy na terenie selva seca, czyli tzw. dżungli wysokiej. To tak jakby roślinność typową dla dżungli przenieść w góry. Naokoło sama zieleń z całą paletą odcieni. Niezliczone gatunki drzew liściastych przemieszane z niskimi palmami o szerokich i rozłożystych liściach zdominowały krajobraz. Tylko ogromne ściany urwisk nie biją w oczy swoją zielenią. Są łaciate – w kolorze popiołu i zwietrzałego piasku, albo jednolite – łososiowo-brązowe i brunatne.
Razem z samochodem wsiadamy na prom o owalnej platformie. To nasza pierwsza przeprawa przez jedno z dorzeczy Amazonii – Paucaryacu.
Dojeżdżamy do miejsca o nazwie brzmiącej nieco z europejska - Laguna Azul. Nic jednak z Europą wspólnego nie ma. Jest to wioska nad jeziorem Sauce, którego wody mają srebrzysto-niebieski odcień, gdy patrzy się na nie z góry. Naprawdę jezioro jest brudno-zielone, jak większość wód słodkich w Peru. Z błękitnymi wodami czy bez, miejsce to rzuca uroki jak niegdyś indiańscy szamani.
Przy brzegu rezerwujemy łódkę. Młody chłopak w spodniach od garnituru i białym T-shircie robi za naszego sternika i przewodnika. Opowiada o podwodnych jaskiniach, o wulkanie, który raz do roku wybucha pod wodami Lago Sauce. O ryzykantach skaczących z podwieszanego pomostu prosto do wody, która ma w tym miejscu 58 metrów. O syrenie, która według legendy siada na „skalnym krześle” wynurzając się na powierzchnię.
Wokół widoki, które wcześniej mogłam oglądać tylko z „Tarzanem” w roli głównej. Wioska Locemayo z domkami o dachach z brązowo-szarej strzechy. Drzewa o grubych szarych pniach i korzeniach zanurzonych w wodzie, tak jakby z niej wyrastały. Wiszące liana– przeważnie cienkie, o żółtawym zabarwieniu. I to uczucie, kiedy płyniesz drewnianą łódką z daszkiem z plandeki, słyszysz warkot silnika, czujesz na sobie krople odpryskującej wody i zastanawiasz się, jak to możliwe, że tutaj jesteś.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.