publikacja 27.09.2025 07:05
Chyba w maju wspomniałam na wiara.pl o mojej tradycyjnej, corocznej wyprawie czy też -jak kto woli – przejażdżce rowerem do Częstochowy. I akurat w tym roku niewiele brakowało, żebym żadnej rowerowej wyprawy w tamtym kierunku nie zaliczyła. Emerytki, jak wiadomo ciągle narzekają na brak czasu. A więc wiosną – brak czasu. Latem trzydniowy pobyt w Częstochowie z koleżanką, przekonały mnie jednak dobre rady – jak gorąco, to lepiej nie rowerem; wykończyć się można. No można. Pociąg z klimatyzacją bezpieczniejszy. Nastał wrzesień - ciepły, przyjemny schyłek lata… Telefon do sióstr, u których zwykle nocuję. Da się przyjechać jutro? Nie, dopiero po dwudziestym. Prognozy wieszczą, że akurat wtedy pogoda ma się załamać. Można by jechać jutro i zanocować gdziekolwiek, ale gdziekolwiek już przerabiałam i podczas pandemii, i podczas parafialnej pielgrzymki i wówczas, gdy siostrzyczki coś tam remontowały. Wybieram chłód po dwudziestym. Leje jak z cebra. W Bytomiu – Stroszku skręcam na stację kolejową. Stacja pusta, tylko dwóch robotników w odblaskowych kubraczkach. Jeździ tu coś? Na szczęście jeździ. Pociąg prawie tak pusty jak stacja, z wagonem dla rowerów. Wysiadam w Koszęcinie. Na szczęście już nie pada. Wstąpiłabym do zabytkowego drewnianego kościółka Świętej Trójcy, ale akurat pogrzeb.
Jadę dalej. W drodze kościoły, niestety nie każdy otwarty. I inne miejsca, w których mnie jeszcze nie było. Przy wyjeździe z Koszęcina po lewej stronie drogi, w pobliżu obsypanych owocem śliw, kapliczka na niewielkim pagórku. Tablica informuje, że to kapliczka świętych Jana i Pawła na Słupiskach. Tu w XVI wieku ówczesny okrutny dzierżawca tych ziem Jan Sparwein ustawił słupy, do których kazał przywiązywać i pozostawiać na powolną śmierć chłopów buntujących się przeciwko niewolniczej pracy.
Nieco dalej po prawej stronie drogi nieduży pomnik. Tu zginął leśniczy z dóbr księcia von Hohenlohe, który po udanym polowaniu i posiłku w karczmie ruszył na koniu wierzchem do Koszęcina. Założył się z kolegą, który dotrze pierwszy. Taki challenge dawnych czasów. Jego koń się spłoszył.
Miejscami długie podjazdy, więc zgodnie z napisem na moim kubku czasem „cisna koło” czyli pcham rower. Nagłe zaskoczenie – to już Wygoda, już rondo przy zjeździe z autostrady, już Częstochowa. I inna przyjemna niespodzianka – sporą część trasy udało mi się przejechać ścieżkami rowerowymi.
Mam czas, więc jadę jeszcze aleją brzóz do sanktuarium Krwi Chrystusa. A potem melduję się u sióstr. „Po co z tym rowerem po schodach, przeprowadź bokiem przez trawnik” – poucza mnie siostra Bożena. Piesek Mika szczeka zaciekle, już tak ma.
Siostra Bożenka jest praktyczna i rozsądna. Kiedy chorowałam, poradziła mi: „Zostaw to choróbsko u Matki Bożej!” Jakże to tak, zostawić i już? A chyba jednak tak, po prostu zostawić. Jak kule, które na Jasnej Górze wiszą wśród licznych wotów.
Siostra Bożenka potrafi załagodzić, gdy robi się gorąco. Kiedy moja koleżanka z ogniem w oczach, w politycznym wzmożeniu dowodziła latem, że najlepszy jest tylko nowo wybrany prezydent, a jego poprzednik do niczego, siostra Bożenka westchnęła: „ Czegoż ty chcesz od Dudy? Bardzo dobry prezydent.” Po czym dodała: „Ale raczej na spokojne czasy.” Dyplomatycznie, nieprawdaż?
Po zakwaterowaniu jak zwykle na Jasną Górę, potem jeszcze raz na wieczorny Apel, rano znów Jasna Góra, a po śniadaniu pożegnanie i w drogę.
Nie pada, tylko wieje porządnie, więc wracam starą trasą. Jazdę lasem zakłóca huk pobliskiej autostrady, droga przez las miejscami wysypana sporymi kamykami nie sprzyjającymi rowerzystom, a pod koniec wyprawy już zwyczajnie coraz bardziej brak sił. Niedostatek treningu i ten wiatr - pocieszam się, ale to chyba pesel coraz bardziej daje znać o sobie. „Dałabyś już sobie spokój z tym rowerem, kobieto – prawie słyszę głos rozsądnej siostry Bożenki.- Następny raz pociągiem albo samochodem.”
Może dam już sobie spokój – mruczę pod nosem - a może po prostu znów skrócę trasę.
Znów rowerem do Częstochowy