Nigdy nie pozwalał przegrać w piłkę kardynałowi Wojtyle, chętnie śpiewał, żartował, opowiadał dowcipy – mówi o kardynale Wyszyńskim Barbara Dembińska, która od 1970 roku pracowała w Sekretariacie Prymasa Polski.
Czy zawsze tak było?
O, tak, tej zasadzie Ojciec był wierny przez całe życie. W takiej atmosferze był wychowywany w domu rodzinnym. Tego nauczył się jeszcze od swej matki.
A jak wyglądał gabinet, w którym pracował kard. Wyszyński?
Ojciec był człowiekiem bardzo skromnym, toteż żył bardzo skromnie. Był – jak sam nieraz żartował – chyba najtańszym hierarchą w Kościele. W swojej siedzibie na Miodowej nie zmienił nic po swoim poprzedniku – kardynale Hlondzie, spał nawet w tym samym łóżku, co on. Pamiętam, że nawet lekarze, którzy przychodzili leczyć Ojca, byli zdumieni, iż Prymas Polski tak skromnie mieszka. Wręcz ubogo.
Dlaczego ubogo? Jak wyglądało mieszkanie Prymasa?
– W pokoju sypialnym Ojca stało łóżko, jak mówiłam po kardynale Hlondzie i szafa, także poprzedniego Prymasa. Przy łóżku – maleńki chodnik, stolik z lampą i książkami, i jedno krzesło.
A książki?
– Oczywiście było ich wiele, stały w bibliotece w gabinecie pracy. Było tam również duże biurko Księdza Prymasa, przy którym spędzał wiele godzin. Duże, gdyż każdy pracownik sekretariatu miał swoją teczkę. Te teczki leżały właśnie na biurku.
Jaki wyglądał zwykły dzień Księdza Prymasa, gdy nie było wielkich uroczystości, wyjazdów, spotkań?
– Takich dni było bardzo mało. Bez względu na późniejsze zajęcia kazdy dzień rozpoczynał się podobnie. Ksiądz Prymas był „słowikiem”, lubił wcześnie chodzić spać i wcześnie wstawać. Budził się ok. 4 rano, wstawał zazwyczaj o piątej. Przez tę godzinę odwiedzał duchowo sanktuaria maryjne Polski i świata, zwłaszcza podążął na swoją ukochaną Jasną Górę. Zmieniło się to dopiero pod koniec życia, kiedy lekarze prosili by przynajmniej do szóstej leżał w łóżku. Rano pierwsze kroki kierował do kaplicy. Odmawiał brewiarz, potem, zawsze o 7.30 sprawował Najświętszą Ofiarę. Potem jadł śniadanie, a następnie przyjmował gości na audiencji i załatwiał ważne sprawy. Trwało to do godz. 13.30, a czasem dłużej. Później był obiad, a po nim znów praca w gabinecie. Po południu Ksiądz Prymas wizytował parafie, jeździł na konsekrację nowych kościołów. Kapłani chętnie też zapraszali Ojca na rocznicę swych święceń. Obowiązkowo uczestniczył również w zakończeniu rekolekcji dla lekarzy, prawników, twórców, studentów.
Kolacja była zazwyczaj o 19, czasami się opóźniała. Po niej Ojciec szedł często na spacer do swego ogrodu i odmawiał różaniec, a potem jeszcze do kaplicy, którą opuszczał ok. 21. Następnie udawał się już do sypialni.
Wspomniała Pani o spotkaniach ze środowiskiem akademickim. Studentów zapraszał też Ksiądz Prymas do siebie na słynne pączki w okresie Bożego Narodzenia.
– Tak, uczestniczyłam nawet często w tych „pączkach”. Odbywał się wówczas konkurs: kto zje najwięcej pączków. Pamiętam, że rekord jaki padł, to 22 pączki. Zjadł je student Politechniki Warszawskiej.
Kto piekł te pączki?
– Siostry elżbietanki z Miodowej. Później natomiast, gdy przychodziło coraz więcej studentów, pomagały im siostry serafitki.
Z czym te pączki były?
– Z nadzieniem różanym. Były naprawdę pyszne. Ojciec ze swoim charakterystycznym uśmiechem chodził po sali, nadziewał je na widelec i każdego po kolei częstował. Było przy tym dużo śmiechu. „Nie możecie wyjść głodni od Prymasa Polski” – powtarzał, gdy ktoś odmawiał.
Ksiądz Prymas miał więc na co dzień poczucie humoru?
– Tak, do tego stopnia, że w czasie posiłków nie pozwalał rozmawiać na tematy służbowe. Posiłki traktował jako przerwę w pracy, wprowadzał dobrą atmosferę, żartował. Świetnie mówił gwarą góralską, mazurską, opowiadał nawet żydowskie dowcipy.
Czy pamięta pani jakąś opowieść?
– Pamiętam, jak wspominał jedną z wizytacji. Ktoś przywitał Księdza Prymasa słowami: „Najprzewielebniejsza Ewidencjo”. W innej parafii natomiast pewien człowiek, bardzo stremowany, trzymając w ręku czapkę, powiedział do kard. Wyszyńskiego: „Kochany Księże Prymasie, nasz Ojcze, który jesteś w niebie”. Po czym szybko dodał: „Oj, psia mać, w pacierz zaszedłem”. Po czym rzucił czapką i uciekł. W takiej właśnie atmosferze spożywaliśmy posiłki. Ksiądz Prymas opowiadał te zdarzenia w kapitalny sposób, śmieliśmy się wszyscy do łez.
W czasie wizytacji parafii posiłki były zapewne bardziej uroczyste?
– Tak, ale Ojciec nie lubił przesady. Na wizytacjach np. nie jadał słodyczy. Kiedyś na wizytacji dekanatu każda parafia przyniosła swój tort. Nie spróbował więc żadnego, żeby nikomu nie robić przykrości. Wszystkich bowiem nie dałby rady skosztować.
Wizytacje często były trudne, męczące, ale przynosiły Księdzu Prymasowi dużo radości. Ludzie bardzo kochali Prymasa, chcieli chociaż go dotknąć, patrzyli na niego z podziwem i szacunkiem. W czasie wizytacji było to bardzo widoczne.
Czy kard. Wyszyński miał swoje ulubione potrawy?
– Najbardziej lubił placki ziemniaczane, kaszę gryczaną z zsiadłym mlekiem i kluski z makiem, które najczęściej wspominał jako potrawę z dzieciństwa. Siostry nawet szukały kiedyś przepisu, by ugotować je tak jak robiła mama Ojca. Ale chyba się nie udało!
Czy Ksiądz Prymas czuł się samotny w swojej rezydencji?
– Był typem samotnika. Dlatego pewnie w młodości marzył o tym, by redagować pismo, pracować naukowo, wykładać. Zawsze powtarzał, że nie widział siebie w roli, w jakiej Pan Bóg go postawił. Nigdy jednak się nie czuł sam. Lubił ludzi, lubił spotkania z ludźmi, bardzo je zawsze przeżywał. Ciekawe też, że nigdy nie widziałam go smutnego, okazującego zdenerwowanie czy niezadowolenie. Mógł się czuć samotny, ale nie sam. Samotny ze względu na trudne sytuacje, niezrozumienia. Ale pewność decyzji, które podejmował na kolanach, na modlitwie, okazywała się potem zbawienna.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).