– Papież senior uczył nas kochać Kościół, bo sam bardzo kochał ten Kościół, nawet niedoskonały i bardzo poobijany – mówi kard. Konrad Krajewski.
Rozmowa pochodzi z dodatku specjalnego do najnowszego wydania „Gościa Niedzielnego” (GN nr 1/2023), poświęconego w całości Benedyktowi XVI.
Beata Zajączkowska: Kiedy pierwszy raz się spotkaliście?
Kard. Konrad Krajewski: Moje wspomnienia dotyczące kard. Josepha Ratzingera mocno łączą się z czasem sprzed 17 lat, kiedy miałem pęknięte serce z powodu śmierci Jana Pawła II. Mimo bólu jako papieski ceremoniarz musiałem pomóc przygotować pogrzeb, a zaraz potem konklawe. On był wówczas dziekanem kolegium kardynalskiego i przekazywał przeze mnie różne dokumenty, przy okazji rozmawialiśmy. To było pierwsze bliższe spotkanie. Niezatarty pozostaje moment jego wyboru. Pamiętam, jak wyszedł z kaplicy Sykstyńskiej i poszedł założyć papieskie szaty, by ukazać się światu po raz pierwszy jako następca św. Piotra. Szef ceremoniarzy, którym był wówczas bp Piero Marini, powiedział mi, że mam wziąć krzyż i iść przed nimi, prowadząc nowego papieża. To były ogromne emocje dla 35-letniego księdza, jakim wówczas byłem. Kiedy się ukazał zebranym, zrozumiałem zmianę, której byłem świadkiem: to nie był już kard. Ratzinger, ale papież Benedykt XVI. I te jego słowa pełne pokory, gdy rozkładając ręce w szerokim geście powitania, przedstawił się jako pokorny sługa w Winnicy Pańskiej. A potem było osiem intensywnych lat, kiedy organizowałem prawie wszystkie pielgrzymki i w nich uczestniczyłem, zarówno po świecie, jak i we Włoszech, i wszystkie celebracje w bazylice św. Piotra, gdzie byłem przy nim jako ceremoniarz.
Jakim był człowiekiem w kontaktach osobistych?
Przyglądałem mu się w zakrystii, jak ubierał się do Mszy. Pamiętam jego szacunek dla nas, jego współpracowników. Byłem młodym księdzem, a nigdy nie zwrócił się do mnie na ty. Traktował ludzi z wielką delikatnością. To nie był człowiek wylewny, ale gdy wiedział, że coś dzieje się w naszym życiu, dopytywał z troską – tak było po śmierci mojej mamy. Był uważny na drugiego człowieka i jego potrzeby. Był niezwykle serdeczny i sympatyczny przy swojej wielkości profesora, teologa i osoby, której Jan Paweł II całkowicie ufał. Był też bardzo skromny i właśnie o taki skromny jak jego życie pogrzeb poprosił. Jako jałmużnik papieski należę do ścisłego grona tzw. rodziny papieskiej i na mnie spoczywają niektóre obowiązki związane z ostatnim pożegnaniem, np. wyprowadzeniem trumny. Poruszające jest to, że poprosił, by być pochowanym tam, gdzie spoczywał Jan Paweł II w grotach watykańskich. Tak się zachowują przyjaciele i ludzie, którzy się kochają.
Jak Benedykt XVI zmienił się w ciągu lat swojej posługi?
To był człowiek oczywiście zza kurtyny, który wcześniej działał na zapleczu, który doradzał Janowi Pawłowi II, przygotowywał dokumenty i uprawiał teologię. Natomiast w kontakcie ze światem był bardzo nieśmiały. Widziałem go często, jeszcze jako kardynała, gdy szedł z domu nieopodal Watykanu do kongregacji. W charakterystycznym berecie, długim czarnym płaszczu i z teczką pełną dokumentów wydawał się zwykłym proboszczem na emeryturze, a nie prefektem znaczącej kongregacji. Jako papież uczył się obcowania z tłumami. Coś, co dla Jana Pawła II było naturalne, Benedyktowi XVI przychodziło z trudem. Oklaski czy wiwaty na jego cześć wprawiały go w lekkie zażenowanie; to było jakby za dużo dla niego.
Można powiedzieć, że u boku Benedykta XVI dojrzewało kapłaństwo Księdza Kardynała. Co papież w nie wniósł?
Zafascynowały mnie na początku jego kazania. Były wprawdzie długie, ale mistagogiczne, wprowadzające do chrześcijaństwa, co bardzo ceniłem. Przywiązywał też wielką wagę do liturgii, co dla mnie jako człowieka wykształconego w Instytucie Liturgicznym u benedyktynów było wielką radością. Pochłaniałem wszystko, co pisał na ten temat. Fascynowały mnie jego teksty o wtajemniczeniu do liturgii, o tym, jak działa Bóg w sakramentach. Uczyłem się od niego miłości do liturgii oraz tej skromności i delikatności w kontaktach z drugim człowiekiem, co przy mojej szorstkiej naturze nie zawsze łatwo przychodzi. Kiedy z kimś rozmawiał, zawsze patrzył prosto w oczy i był tak skoncentrowany na rozmówcy, że nawet jeśli w bazylice św. Piotra było kilka tysięcy osób, miałeś wrażenie, że jesteś tylko ty i papież. Ten szacunek dla drugiego człowieka i jego delikatność zawsze mnie bardzo fascynowały.
Mieliście okazję spotykać się w czasie jego emerytury?
Pamiętam jedno ze spotkań. Kiedy już kilka lat byłem papieskim jałmużnikiem, Benedykt XVI zaprosił mnie na śniadanie. Poprosił wówczas, żebym opowiedział mu, jak wygląda moja posługa. Opowiedziałem mu, że przy kolumnadzie Berniniego otworzyliśmy prysznice dla bezdomnych oraz ambulatorium, że Ojciec Święty Franciszek kazał mi sprzedać biurko, wyjść do ubogich i być wśród nich, bo wtedy będę widział, czego potrzebują. Papież senior słuchał z zainteresowaniem i na koniec powiedział: „A ja nigdy na to nie wpadłem, że funkcja jałmużnika mogłaby tak wyglądać”. Cóż za pokora! Myślę, że te prawie dziesięć lat jego życia ukrytego było jak płuca Kościoła. Dzięki temu Kościół mógł spokojnie oddychać, wiedząc, że ma na zapleczu człowieka, który wyłączył się ze świata, żeby być tylko z Bogiem. Często spotykałem Benedykta XVI, ponieważ miał bardzo regularny tryb życie i zawsze o godz. 16 wychodził do ogrodów, a ja w tym czasie uprawiałem tam jogging. Widziałem go, jak siedział ze swym sekretarzem i się modlił. Zawsze z różańcem w ręku.
Franciszek nazwał papieża Benedykta XVI świętym…
Mamy w ostatnim czasie szczęście do nieprawdopodobnych papieży, którzy oddychają Ewangelią i uczą nas tej Ewangelii. Pawła VI nie pamiętam, ale był Jan Paweł II, mistyk – zanim rozmawiał z ludźmi, najpierw rozmawiał z Bogiem; był Benedykt XVI, w swojej skromności promieniujący dobrocią Boga; jest Franciszek, który żyje czystą Ewangelią. Wśród nich według mnie Benedykt XVI ma wyjątkowe miejsce. On dopiero zostanie odkryty. Myślę, że teraz przypomnimy sobie jego pontyfikat, to, co mówił i czego uczył. Być może wrócimy do tego, co napisał. Ja zacznę od tego, co mnie najbardziej interesuje, czyli dzieł poświęconych liturgii. Gdy Benedykt XVI sprawował liturgię, czuło się, że dotyka tajemnicy Boga, czegoś, co wykracza poza liturgiczne gesty i słowa. Kiedy na niego wówczas patrzyłem, miałem świadomość, że jest to człowiek, w którym zamieszkał Bóg. Odszedł w okresie Bożego Narodzenia, w którym tak wiele mówimy właśnie o Bogu, który stał się człowiekiem i zamieszkał między nami. W Benedykcie widziałem człowieka, w którym mieszka Bóg, doświadczałem tego szczególnie w czasie liturgii, gdy był jakby zawstydzony tajemnicą wiary, którą celebruje. Taki obraz papieża mam w sercu, bo ja go znałem jako ceremoniarz przede wszystkim z liturgii. Gdy celebrował, nawet w głosie było słychać, że sprawuje wielkie tajemnice naszej wiary i zbliża nas do Boga. Tego się od niego wciąż uczę.
Jesteśmy świadkami niecodziennej sytuacji – po raz pierwszy w historii papież będzie przewodniczył pogrzebowi swego poprzednika…
Kardynał Ratzinger jako dziekan kolegium kardynalskiego przewodniczył Mszy pogrzebowej Jana Pawła II. Mówił wówczas ciepło, że patrzy on na nas z okna w niebie, gdzie zaprowadziła go Matka Boża, której przez całe życie ufał. Jestem przekonany, że Franciszek o swym poprzedniku będzie mówił podobnie. Pamiętam takie ich zdjęcie, kiedy przed odlotem papieża seniora do Castel Gandolfo klęczą razem na jednym długim klęczniku. Gdy myślę o pogrzebie, to myślę właśnie o przyjaźni tych dwóch ludzi – bo Franciszek bardzo często odwiedzał papieża emeryta. Tak jak była przyjaźń między Janem Pawłem II a kard. Ratzingerem, podobna była przyjaźń i miłość braterska były między Benedyktem XVI a Franciszkiem. Ci papieże pokazują nam, że wzajemny szacunek i wzajemna dobroć promieniują także na cały Kościół.
W swym testamencie Benedykt XVI napisał: „Trwajcie mocno w wierze! Nie dajcie się zmylić!”…
Myślę, że szczególnie młodym ludziom mówiłby dziś, by nie bali się zaufać: zaufajcie Pismu Świętemu i Kościołowi mimo jego niedoskonałości, grzechów jego ludzi i małości. Bo tym Kościołem jesteśmy wszyscy my, ludzie grzeszni, którzy dążymy do świętości. Papież wielokrotnie przypominał, by zaufać Kościołowi, bo prowadzi nas w dobrym kierunku. On cały czas mówił o Kościele, uczył nas kochać Kościół, bo sam bardzo kochał ten Kościół z wszystkimi jego niedoskonałościami – a wiedział o nich najwięcej, bo kierowana przez niego Kongregacja Nauki Wiary zajmowała się też bardzo trudnymi sprawami. Ale widać było, że on kocha ten Kościół, bo to jest Kościół Chrystusowy. Nawet taki poobijany.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.