Co właściwie znaczy być mężczyzną? Dom, dziecko, drzewo? Na pewno?
20 grudnia, epidemii w Polsce dzień 292. Liczba nowych zachorowań powoli, ale systematycznie spada. Spada też liczba osób hospitalizowanych z powodu kowida oraz tych, nad którymi opieka wymaga użycia respiratora. Czyli te obostrzenia, które mamy, działają. Rządzący jednak, nie bacząc na statystyki, w tym rosnące liczby odpornych na zakażenie, z sobie tylko wiadomych (albo i nie) powodów zamierzają po świętach wprowadzić narodową kwarantannę. Komentarz? No cóż, dobrze że przerwano tradycję wprowadzania obostrzeń przed świętami. Ale że nie samym kowidem człowiek żyje...
O kryzysie męskości, a co za tym idzie ojcostwa, mówił ostatnio abp Henryk Hoser. Temat znany, pojawiający się w przestrzeni publicznej od dłuższego czasu. Podchodzę doń jednak dość ostrożnie. I z przymrużeniem oka. I nie bardzo chcę przyłączyć się do chórów twierdzących, że tak właśnie jest. No bo czy faktycznie dawniej mężczyźni lepiej funkcjonowali w swoich rolach, że można mówić dziś o jakimś kryzysie? I właściwie jakie to role? To dwa podstawowe pytania, które powinniśmy w tym kontekście zadawać. I chyba, może trochę wbrew logice, w tej właśnie kolejności.
Ot, taki ojciec nieobecny w domu. To nie jest domena jedynie naszych czasów. Praca, wojna czy karczma od dawien dawna sprawiały, że mężczyźni w domu bywali gośćmi. A odpowiedzialność? Za siebie, za rodzinę? Ha. Tę zazwyczaj wymuszają okoliczności. To znaczy konieczność podjęcia obowiązków. Jeśli można ustawić się w życiu tak, że nie trzeba jej podejmować, to w czym problem? Znaczy że mężczyźni łatwo dostosowując się do różnych warunków w istocie rzeczy ciągle robią to, co przez wieki było motorem napędowym ludzkości: kombinują co zrobić, żeby się nie narobić. Tak tak, gdyby człowiek nie główkował w ten sposób, tylko zawsze odpowiedzialnie brał na bary swoje obowiązki, to pewnie jeszcze dziś mieszkalibyśmy w jaskiniach i polowali na mamuty.
Jeśli widzę coś, co świadczyłoby, że mężczyźni nie potrafią się odnaleźć w jakichś swoich rolach bardziej niż ich pradziadkowie, to jest to chyba prawie zawsze pochodna kryzysu kobiecości. Przepraszam, ale tak to widzę. Bo feminizm nie afirmuje kobiecości jako takiej, ale domaga się, by kobiety mogły być jak mężczyźni. W takiej sytuacji mężczyzna w swojej tradycyjnej roli (cokolwiek by to nie znaczyło) nie jest potrzebny. W jaki sposób może się więc spełnić, skoro został sprowadzony do roli trutnia? Przejąć role tradycyjnie kobiece? Nie będzie w tym dobry. I to nie kwestia chcenia, ale natury. Ot, może zostać gospodyniem domowym, ale z racji naturalnych zdolności kobiet do organizowania komuś życia i przestrzeni domowej najczęściej będzie się sprowadzało do bycia ciągle recenzowanym, że to źle, a tamto niedobrze i że „muszę zawsze ci mówić co i jak masz zrobić”. Jeśli więc mężczyźni ze swoich ról są wypychani, a do kobiecych się nie nadają, to co im właściwe pozostało?
Nasiąknięty postulatami feminizmu świat ma oczywiście na to pytanie odpowiedź. Zadaniem mężczyzny jest spełniać oczekiwania. Jakie by nie były. Młody chłopak ma być męski, nie ciapowaty, ale nie ma za dużo biegać bo się zaziębi i przenigdy nie może uczestniczyć w żadnej bójce. Żonaty ma słuchać żony, ale jednocześnie być przebojowy i mieć swoje zdanie, bo przecież nie może być pantoflarzem. Czas spędzać ma w domu, nie z kolegami, ale nie ma być domatorem, bo pałęta się i przeszkadza. Ma dobrze zarabiać, ale pracować nie za długo, by móc zająć się dziećmi. Na polu zawodowym ma oczywiście na zwyczajnych warunkach rywalizować z paniami, ale ma tę rywalizację przegrywać. I wiele wiele temu podobnych....
To kryzys męskości? Chyba tylko brutalne zderzenie oczekiwań z rzeczywistością.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek będzie pierwszym biskupem Rzymu składającym wizytę na tej francuskiej wyspie.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.