Co wtedy? Siostra Małgorzata Borkowska OSB odpowiada.
Problem: bywa, że człowiek jest wierny modlitwie, ale ona jest jak martwa, po prostu z przyzwyczajenia.
Należy i za to Panu Bogu podziękować. To jest jeden więcej materiał, który można ofiarować: kiedy modlitwa przestaje być przyjemnością. Modlitwa może być przyjemnością, ale kiedy przestaje nią być, to wtedy modlimy się dla Boga, a nie dla siebie. Modląc się jesteśmy w kontakcie z Bogiem, więc nie możemy modlić się źle, chyba że ktoś na modlitwie uwłacza bliźnim.
Święty Benedykt w Regule pisze, że mnich powinien sobie wyrobić dobre przyzwyczajenia, a wtedy łatwiej mu pójdzie: to, czego dawniej przestrzegał nie bez trudności, teraz będzie wykonywał jak rzecz normalną, bo nabrał przyzwyczajenia i zagustował w cnocie. Pojęcie cnoty jest w naszych czasach gdzieś zagubione. W teologii ten termin oznacza sprawność, otrzymaną lub nabytą; i ta sprawność jest jak najbardziej do nabycia, ale z drugiej strony kaznodziejstwo, zwłaszcza popularne, straszy nas okropnie przed rutyną. Gdzie jest granica między cnotą a rutyną? Chyba tam, gdzie człowiek pełniąc dobro traci z oczu intencję.
Jeżeli cokolwiek zagraża naszemu życiu modlitwy, to pierwsza zasada brzmi: „do góry z tym”, pokazać to Panu Bogu. Jak to, czy On sam nie widzi? Widzi, ale chce, żebyśmy to my Mu pokazali. „Ja to widzę i Ty to widzisz, Panie”. Chodzi o to, aby był jakiś moment porozumienia – oboje to widzimy. I wtedy można znaleźć tę różnicę między rutyną, która nie będzie się przejmowała dobieraniem intencji, a cnotą, która chce dobra; i dlatego właśnie, że chce służby Bożej, nawiązuje ten kontakt. Każdy kontakt z Bogiem, w którejkolwiek chwili, jest modlitwą i jest tym, dla czego my żyjemy. Czy to będzie pacierz, czy to będzie akt strzelisty (krótka modlitwa w tej chwili aktualna), czy cokolwiek to będzie, to jest istota naszego bytu – ta łączność.
Znany jest problem rozproszeń. Jest na to jedyna rada: do góry z tym. Przyznać się do tego przed Bogiem. Mam wrażenie, że Pan Bóg czasami dopuszcza takie odskoki myślowe, czy też inne odejścia po to, żebym się mogła skruszyć, nawrócić choćby odrobinkę. I tym bardziej nawiązać z Nim kontakt. Jest też stare i znane zjawisko, że mnisi albo mniszki, którzy zastanawiali się nad czymś w czasie pracy, idą do kościoła i w trakcie pacierzy nagle podczas któregoś psalmu wpada do głowy rozwiązanie problemu. Podziękować Panu Bogu i modlić się dalej.
Problem: czy ważna jest postawa ciała podczas modlitwy.
Może być ważna, ale nie jest najważniejsza; jest ważna wtedy, kiedy jest możliwa. Przede wszystkim nie można z niczego robić sobie przeszkody do modlitwy. Był taki czas w pierwotnym chrześcijaństwie, kiedy chrześcijanie, żeby się modlić, odwracali się na wschód. Było to nawiązanie myślowe do Chrystusa jako wschodzącego słońca ludzkości, niejako wyznanie Jego godności mesjańskiej. To było dla nich ważne. O św. Makrynie, siostrze św. Bazylego Wielkiego (IV wiek), zapisano, że kiedy była już śmiertelnie chora, to kazała swoje łóżko tak ustawić, żeby mieć oczy zwrócone w stronę wschodu, a tym samym móc się modlić. Łóżko łatwo można ustawić, ale większy problem miał w VI wieku w Palestynie pewien wędrowny kupiec, po którym został list, pisany do słynnego pustelnika Barsanufiusza, mającego wielki autorytet duchowy. Kupiec pyta, i to z wielkim przejęciem, co ma robić, bo chciałby się modlić w drodze, ale kiedy idzie, to nieraz całymi godzinami zwrócony jest tyłem do wschodu. Więc jak może się modlić? Starzec mu bardzo cierpliwie wyjaśnia ten problem (i inne podobne) i uczy, że można się modlić w każdą stronę… Dużo tu zależy od okoliczności i jedno pewne, że nie ma z czego robić sobie skrupułów.
Owszem, jest taka zasada, Lewis to bardzo podkreślał, że fizyczna postawa człowieka jakoś kształtuje jego postawę duchową. Ale nie zawsze może kształtować, bo czasami pewnej postawy przyjąć się nie da, a wtedy nie ma się czym przejmować; jest zresztą więcej metod kształtowania tej postawy. A co miałby robić człowiek, który leży z powodu choroby? Przecież nie jest wykluczony od możliwości modlitwy. Ojcowie pustyni mówili, że ktoś, kto składa Bogu dzięki w chorobie, równy jest temu, kto uprawia wzniosłą modlitwę.
Problem przebaczenia. Czasem ktoś mówi: „Przebaczam, ale nie mogę ci tego zapomnieć”.
Wszelkie sformułowanie: „przebaczam, ale…” oznacza przebaczenie niepełne. Oczywiście, komuś może być bardzo trudno przebaczyć, subiektywnie czy nawet obiektywnie trudno, bo to różnie bywa, ale to jest takie coś przez pół. Jeżeli tego człowieka w tej chwili nie stać na więcej, to trudno, ale przynajmniej powinien wiedzieć, że jeszcze dalej powinien w tym pójść, że powinien spróbować przebaczyć bez „ale”. Pan Jezus nie stawiał granic przebaczenia. Mówił nawet o czymś tak trudnym, jak gotowość na to, że ten człowiek drugi raz nas zrani, że mu się sami do tego podstawimy; więc jeżeli nas akurat teraz na to nie stać, to może być z nami tak jak z tymi pustelnikami, którzy przyszli do pewnego znanego starca i zapytali go, jak też mają osiągnąć doskonałość. A on, zamiast im powiedzieć, że przecież już są doskonali, mówi: „Przebaczajcie swoim winowajcom”. Oni byli prawdomówni i powiadają: „My tego nie potrafimy”. „Więc przynajmniej pomódlcie się za nich”. „Tego też nie potrafimy”. Dał im jakieś drobniejsze polecenie. „Tego też nie potrafimy”. Wtedy zawołał swojego ucznia i powiada: „Ugotuj im kaszkę, bo są jeszcze tacy malutcy”.
Człowiek chciałby widzieć całą winę po „tamtej” stronie, ale trzeba tego drugiego zrozumieć. Każdy sam siebie rozumie, to łatwe, ale drugiego nie rozumie, tak samo, jak ten drugi nie rozumie jego. Trzeba zobaczyć, ile się samemu tutaj napsuło w tych kontaktach. Dobrze jest czasem spojrzeć na siebie oczami tego zwaśnionego z nami bliźniego; to łatwe, przecież wiemy z grubsza, co o nas myśli. Choćbyśmy uważali, że absolutnie nie ma racji, dobrze jest tak zrobić. I wtedy zapytać siebie: Czy nam samym z kimś takim byłoby łatwo?
Problem nierozerwalności małżeństwa (Mt 19).
Było ono od początku tzn. w planie Bożym, który został przez ludzi spaczony i Bóg musiał zacząć nowe stawianie wymagań od pewnego minimum, ale podnosił te wymagania. Żyjemy w społeczeństwie wymieszanym, więc bardzo nam łatwo przenieść swoje pojęcia na ludzi, którzy żyją wokół nas nie będąc chrześcijanami; i żyją tak, jakby jeszcze Chrystus nie przyszedł. Musimy jednak uznać fakt, że Bóg od nas wymaga więcej. Pierwsza reakcja człowieka małodusznego na takie stwierdzenie brzmi: „Więc niechrześcijanie mają lepiej! Mniej mają zakazów!” W rzeczywistości mają po prostu inne problemy; i nieraz zabrną w o wiele większe niż te, których na swój pogański sposób pragnęli uniknąć.
Wszystko zależy od tego, co rozumiemy przez „zakaz”. Pan Bóg nawet najbardziej nawet kategorycznych nakazów czy też zakazów nie stawia ot tak sobie, bo tak Mu do głowy przyszło. My jesteśmy zaplanowani na jakieś życie. My jesteśmy stworzeni do pewnego życia. Nasze oko, na przykład, jest stworzone tak, że jedne promienie widzi, a innych nie widzi; zieleń sprawia naszym oczom radość, przyjemność i w pewnym sensie je leczy. Oczy są dla zieleni, zieleń jest dla oczu, to wszystko zostało stworzone razem. Tak samo jest z prawem etycznym. Jesteśmy do niego zaplanowani. Jeżeli próbujemy się przeciw niemu opierać i wymyślać sobie jakieś inne, to jest to tak, jakby krzesło uparło się, że będzie koniem. Ale nie będzie koniem, choćby na głowie stanęło; a jeżeli będzie próbowało, to nie wyjdzie mu to na dobre i będzie bardzo nieszczęśliwe. Człowiek na ogół się przekonuje o skutkach swoich rzekomo dobrych działań dopiero, jak już daleko w te skutki zajdzie; czyli nieraz dopiero na starość. To jedno jest pewne i to chciałam podkreślić: że nakazy czy zakazy Boże to są zawsze nakazy miłujące, wskazujące nam, gdzie jest nasze największe dobro. I tylko tak można je rozumieć.
*
Fragment książki „Rozważania o Wcieleniu Syna Bożego”
Siostra Małgorzata Borkowska OSB urodziła się w 1939 r. Studiowała polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1964 jest benedyktynką w Żarnowcu. Autorka wielu prac historycznych, m.in. „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wieku”, „Czarna owca”, „Sześć prawd wiary oraz ich skutki”, „Oślica Balaama”, „Ryk Oślicy”, „Twarze Ojców Pustyni”, tłumaczka m.in. ojców monastycznych, felietonistka.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).