Patrzę na te dziewczyny, które przychodzą do zakonu często z całą listą oczekiwań i nadziei wobec wspólnoty, Pana Boga, z nienazwanymi pragnieniami, a jednocześnie z przeróżnymi hamulcami. Oto los człowieka! Ecce Homo. Los wyznaczony przez jakąś Nadzieję w krzyżu mającą początek.
I jeden po drugim powstawały obrazy. Zawsze to było jakby malowanie od nowa, rozświetlanie końcem pędzla twarzy, którą za chwilę musiał ogarnąć mrok. Robiła przerwy na regulaminową modlitwę i wspólnotowe zajęcia. To przeszkadzało w pracy, ale ćwiczyło dyscyplinę, uczyło pokory. Przecież przyszła tu, żeby zrezygnować ze sztuki, wybierać wolę Boga, wspólnoty, żyć nie po swojemu. Sama zaproponowała, że namaluje obraz kanonizacyjny Brata Alberta. Format 3,90 m na 2,60 m, trzeba było pracować stojąc na drabinie. Ubrany w brązowy, przewiązany skromnym, franciszkańskim sznurem habit, starszy mężczyzna przełamuje chleb, pod nogami kostki bruku, jak kamienne bochenki, a wokół żebrzący unoszą w górę otwarte dłonie. W tle widać zarys Wawelu i Chrystusa z „Ecce Homo”, którego rysy znała prawie na pamięć. (Obraz znajduje się w kaplicy domu zakonnego albertynek w Igołomi koło Krakowa, rodzinnej miejscowości Brata Alberta).
Dwa dni przed kanonizacją zaczęła gorzej widzieć na prawe oko. Jakby zmęczyło się nieustannym wpatrywaniem się w święte twarze, bo przecież patrzenie na zwykłych ludzi nie wymaga aż takiego skupienia. Ciemna plama w polu widzenia coraz bardziej dokuczała. W Rzymie okulista pocieszał ją, żeby nie płakała, dał krople i tabletki. Po powrocie, w klinice w Poznaniu, usłyszała: odwarstwienie i dziura w siatkówce. Zakazano wysiłku, czytania i definitywnie - malowania. Z nadzieją poddała się pierwszemu zabiegowi, potem drugiemu i trzeciemu...
Kiedy wszystkie próby ratowania oka okazały się daremne, zrezygnowałam z jakichś innych starań - mówi. - Teraz drugim okiem, ze słabą, zwyrodniałą siatkówką, widzę zdeformowany i zamglony obraz, i to dopiero z bardzo bliska. Proces chorobowy nieustannie postępuje. Okulistka mówi, że to moje patrzenie to bańka na wodzie, za chwilę może być ciemno.
W 1996 r. przyznano jej rentę z powodu pierwszej grupy inwalidztwa. Mimo to starała się żyć normalnie. Przez cztery lata kierowała wspólnotą w Niegosławiu w Puszczy Noteckiej. Siostry opiekowały się obłożnie chorymi, pomagały wiejskim rodzinom, zajmowały się młodzieżą. A siostra Lidia uwielbia przebywać z młodymi, zresztą słychać to w jej śmiechu, wysokim, dziewczęcym. Teraz jest w Śremie. Pracuje tu jako wolontariuszka w zakładzie psychiatrycznym, jest zakrystianką w kościele Matki Bożej Wniebowziętej (niedużym, przyrośniętym do zakładu), czasem siostrom gotuje, piecze ciasta. Już wie, że niebawem będzie się musiała przenieść do Opalenicy, pomagać w katechizacji.
- Trudno przyzwyczajam się do nowych miejsc - wyjawia. - Ale te stałe przenosiny w ciągu dwudziestu lat życia zakonnego to takie ćwiczenia w umieraniu. Może łatwiej będzie odchodzić, kiedy się żegnało z niejedną ziemią.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.