Moja więź z Karolem de Foucauld sięga dzieciństwa. Patrząc z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że pamięć o nim i jego obecność nieustannie mi towarzyszyły. Wszystko zaczęło się za sprawą pewnego antyklerykalnego nauczyciela.
Widząc, jak biegam każdego ranka przed przyjściem na lekcje, by służyć do Mszy św., spoglądał na mnie nieco z góry. Ale ponieważ byłem prawnukiem pierwszego nauczyciela pracującego w owym okręgu, należał mi się pewien szacunek.
Tak więc któregoś dnia nasz drogi nauczyciel rozdawał ilustrowane książki „dla najlepszych uczniów szkoły”. „Masz, to będzie dla ciebie!” – rzekł do mnie z miną równie kpiącą, co serdeczną. Odwróciłem książkę, która wylądowała na moim pulpicie na opak. Na okładce znajdowało się kolorowe zdjęcie jakiegoś człowieka o czarnej brodzie i spojrzeniu pełnym ognia, z beduińskim zawojem na głowie, z sercem na piersi, nad którym widniał krzyż. A u góry, wielkimi literami: KAROL DE FOUCAULD. Byłem zdumiony. Szczęśliwy, iż w obecności kolegów otrzymałem taki prezent, a jednocześnie zaintrygowany tym, co mogły kryć intencje ofiarodawcy. Ten zaś rzucił mi donośnym głosem, tak by wszyscy usłyszeli: „To historia pewnego oficera przerobionego na księdza!”. Czerwony ze wstydu nie wiedziałem ani co rzec, ani co myśleć! Cóż ten „Karol de Foucauld” robił na mojej ławce?
Po powrocie do domu natychmiast pokazałem książkę mamie. Ta znała słynną biografię René Bazin. „To jest cudowne!” – uspokoiła mnie. Przejrzała książkę ze wspaniałymi ilustracjami na każdej stronie. Potem, po chwili ciszy, z rozbawionym uśmiechem powiedziała: „I to pan ci ją dał?”. – „No... tak!”. – „Może on się nawraca?” – podsumowała, wybuchając śmiechem.
Nauczyciel? Nawraca się? Jeśli samo ofiarowanie takiej książki przywodziło na myśl nawrócenie – nawet gdyby ten podarunek był tylko formą kaprysu – to jakaż tajemnica kryła się w sercu człowieka, o którym opowiadała? Nie wszystko pojmujemy z poziomu naszych dziesięciu lat. Ale dzięki wielokrotnemu powracaniu do tych stronic, pożeraniu oczami ilustracji, brat Karol stał się kimś więcej niż przyjacielem.
Opatrzność sprawiła, że mogłem korzystać z łaski blisko dwóch lat pustelniczego życia w sercu Sahary. Krainy istniejącej ponad wszelkimi granicami, rozciągającej się od Atlantyku po Ocean Indyjski, od wybrzeża Morza Śródziemnego po równik czarnej Afryki, krainy dwadzieścia razy większej od Francji.
Ale nie tylko wołanie pustyni sprawiło, że przeżyłem tam dwa lata ciszy, modlitwy, samotności, mając Biblię i Najświętszy Sakrament za jedynych towarzyszy. Sprawiła to także zawsze żywa obecność brata Karola. To tam dane mi było odkryć, jak bardzo Karol de Foucauld pozostaje duchowym mistrzem i jak bardzo w zetknięciu z nim można czuć się przynaglanym do adoracji, medytowania Pism, do wsłuchiwania się w ciszę. To tam zrozumiałem, że prawdziwa pustynia, na jaką Bóg nas dzisiaj zaprasza, znajduje się być może bardziej w sercu wielkich miast niż w opiekuńczym cieniu jakiejś saharyjskiej pustelni.
Cóż więc takiego się tam wydarzyło? Być może nigdy nie będę potrafił dokładnie tego wyrazić. Ale wiem doskonale, że to Bóg mnie tam zaprowadził, i że to Bóg mnie stamtąd przyprowadził. I przez cały czas życia na pustyni kosztowałem – surowej i spokojnej, zwiewnej, łagodnej i potężnej – radości życia w Jego obecności. Pod spojrzeniem przyjaciela, który stał się bratem, i Małego Brata, który stał się Wielkim Przyjacielem.
br. Pierre-Marie Delfieux - założyciel Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich. Fascynacje dzieciństwa, karmienie się w latach młodości duchowością brata Karola, wielokrotne pielgrzymowanie jego śladami do Tamanrasset, a zwłaszcza dwa lata spędzone w saharyjskiej pustelni sprawiły, że zakiełkowało w nim przekonanie, iż prawdziwa pustynia znajduje się dzisiaj w sercu miast i że to tam właśnie należy stwarzać oazy ciszy i modlitwy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.