Dziś są z Teresą pięć lat po ślubie. Właśnie remontują dom, co nie przeszkadza im w użyczeniu nam aż dwóch pokoi. Między nami biega dwuipółletni Jaś, niedługo urodzi się Marta. Pewnie będzie jeszcze więcej dzieci, bo rodzice należą do neokatechumenatu, a tam raczej nikt nie boi się życia.
Teresa i Tibor prowadzą nas na spotkanie wspólnoty neokatechumenalnej. – Na co dzień nie zaprasza się ludzi z zewnątrz, ale dla polskich dziennikarzy wspólnota zrobiła wyjątek – puszcza oko Teresa.
Podczas modlitwy i rozważania Słowa Bożego czujemy, że jesteśmy w sercu Kościoła. Ktoś modli się za gości z Polski. A ksiądz proboszcz Josip Frkin błogosławi wszystkich obecnych: – Was, wasze rodziny… i Polskę – dodaje z uśmiechem.
W neokatechumenacie poznajemy Juraja Sušę, 59-letniego kamieniarza. Zaprasza nas do domu, bo chce nam opowiedzieć historię swojego nawrócenia. Najpierw jednak zaglądamy do jego warsztatu i podziwiamy granit we wszystkich możliwych odmianach. – Jest tysiąc rodzajów granitu – mówi Juraj. – Zobaczcie, jak różnorodny stworzył Bóg świat.
Od dzieciństwa lubił rzeźbić w kamieniu. Nigdy jednak nie przypuszczał, że swoją pracą będzie wielbić Boga. – Byłem niewierzący, nienawidziłem Kościoła – opowiada. – Kiedy słyszałem w radiu, że Kościół jest matką, wariowałem ze złości. Chciałem być doskonały, ale na własną rękę, bez Boga. Interesowała mnie nauka, sztuka, historia, filozofia. Zaglądałem do różnych sekt, uprawiałem jogę i medytację transcendentalną. Należałem nawet do takiego stowarzyszenia, które wydawało „planetarny paszport”. Dopiero po 20 latach dowiedziałem się, że tę organizację stworzyli masoni… Ale kiedy przyszedł Chrystus, to wszystko ode mnie odpadło. Potrzebowałem jednak paru lat, żeby wyczyścić się ze skutków ubocznych tych wszystkich rzeczy.
Nim spotkał Jezusa, doświadczył ogromnej tragedii: utopił się jego sześcioletni syn Tomislav. Z tego dramatu wyniknął kolejny – rozwód. – Myślałem wtedy, że największą raną mojego życia była strata syna. Dopiero później zrozumiałem, że czymś znacznie gorszym było rozejście się z żoną. Każdy rozwiedziony jest jakby rozerwany na pół.
Bóg rzucił mnie na kolana – Wyjechałem do Australii, żeby zacząć nowe życie – opowiada Juraj. – Chciałem żyć uczciwie, ale mogłem tam pracować tylko pod fałszywym imieniem. To nie dawało mi spokoju. W dodatku słyszałem w sobie głos, by wrócić do domu i zaopiekować się moimi starszymi rodzicami. Wiedziałem, że powinienem tak zrobić, ale nie chciałem tego zaakceptować. W końcu jednak zdecydowałem się wrócić.
Juraj nie uświadamiał sobie wtedy jeszcze, że ma respekt do czwartego przykazania. Błogosławieństwo wiążące się z tym przykazaniem miało przyjść pół roku później… – Nagle Bóg rzucił mnie na kolana i pokazał mi całe moje życie, ale bez osądzania. Zobaczyłem, że jestem grzesznikiem i że On nadal mnie kocha. To doświadczenie miłości było tak potężne, że prosiłem Boga, żeby mnie zostawił! Płakałem przez dwadzieścia minut. Następnego dnia Duch Święty zaprowadził mnie do kościoła – do spowiedzi i Komunii.
Wkrótce zaczęły się dziać kolejne cuda. 84-letnia mama Juraja, „tradycyjna” katoliczka, która prawie nic nie wiedziała o swojej wierze, poszła na spotkanie ewangelizacyjne. Wróciła przemieniona. – Synku, to jest nasza wiara! – wołała z zachwytem. Do końca życia codziennie modliła się, śpiewając na chwałę Boga. – Pamiętam dokładnie ostatnie słowa mamy, wypowiedziane w szpitalu – mówi Juraj. – „Umrzeć się musi. Jeśli nie zobaczymy się po operacji, to zobaczymy się w niebie”. I przytuliła mnie z uśmiechem...
Juraj nie oskarża Boga o to, że zabrał mu syna. Zrozumiał, że bez tego wydarzenia nie zwróciłby się w stronę Stwórcy. Pogodził się też z żoną. Jest jej wierny, choć ona żyje teraz w innym małżeństwie. – Kiedy odchodziłem od żony, powiedziałem jej: „Nawet gdybyś była jedyną kobietą na świecie, a ja jedynym mężczyzną, nie chciałbym być z tobą”. A teraz wiem, że to właśnie ona jest tą jedną jedyną…
Te wszystkie słowa kamieniarz wypowiada z wielkim spokojem. To raczej my nie umiemy ukryć wzruszenia, słuchając jego historii. – W tym wszystkim dostrzegam wielką tajemnicę Kościoła – zwierza się Juraj. – Kiedyś, jeszcze jako niewierzący, pojechałem do pewnej wsi. Zobaczyłem dwie kobiety, które szły na Mszę. Zatrzymałem się, żeby je podwieźć. Po drodze próbowałem im tłumaczyć, że chrześcijaństwo nie jest warte tego, żeby się tak wysilać, że istnieją też inne poglądy na świat. One wysiadły i poszły do kościoła, ja pojechałem w swoją stronę. Po szesnastu latach jedna z nich przyszła do kancelarii parafialnej, w której pracowałem. Chciała zamówić Mszę za zmarłych. Nic nie wskazywało na to, że mnie poznaje, a widzieliśmy się tylko raz w życiu. Przypomniałem sobie tamto spotkanie i to, jakie głupoty wtedy gadałem. Oczekiwałem, że coś powie, ale ona tylko zapisała intencję i się odwróciła. Już chwytała za klamkę, kiedy zawołałem: „Babciu, czy pamiętasz mnie?”. A ona na to: „Jurek, jakbym cię mogła nie pamiętać?”. – „Czy ty się za mnie modliłaś?”. – „Od tamtego dnia codziennie się za ciebie modlę”…
Wyjeżdżamy z Chorwacji z poczuciem, że dotknęliśmy tajemnicy żywej wiary, która – to nie żaden slogan – czyni cuda. W bagażniku mamy reklamówki pełne orzechów laskowych. To od Juraja. Aha, na pożegnanie powiedział nam coś jeszcze: „Pozdrówcie Czytelników i przekażcie im, że widzimy się w raju!”.