– Kiedyś naszemu podopiecznemu, panu Antoniemu, spadł poziom hemoglobiny i zabrano go do szpitala – opowiada Aneta Górniewicz, pracująca w hospicjum od początku. – Po powrocie do nas odetchnął z ulgą: „Nareszcie jestem w domu”.
Tutaj sprzęty są śladami obecności: łóżka, kanapy, fotele, wózki inwalidzkie. Siadają na nich wciąż nowi goście i cienie tych, którzy jeszcze niedawno tu mieszkali. „Wszyscy jesteśmy gośćmi na tej ziemi” – mówią pozostałe po nieobecnych przedmioty w Hospicjum bł. ks. Sopoćki w Wilnie, przy ul. Rasu 4, pięć minut od Ostrej Bramy. Przez ponad pięć lat pod opieką tego jedynego na Litwie hospicjum odeszło ponad tysiąc chorych. Cała niebieska armia – jak ich nazywa s. Michaela Rak, założycielka i dyrektorka placówki. – Tu się żyje w stałej gotowości na śmierć – mówi. – A śmierć to największa nauczycielka życia.
Dlatego w każdej chwili w hospicjum starają się celebrować życie jak wielkie święto. W świetlicy w wazonach cieszą oczy szaleńczo kolorowe tulipany. Białe talerzyki zachęcają do nałożenia ciasta, a filiżanki i kubki – do nalania kawy albo litewskiego kwasu. Czasem znienacka ktoś z podopiecznych wpadnie na pomysł, żeby pojechać nad jeziora do Trok i łowić ryby. Albo dziewczyny smażą w kuchni kilka placków ziemniaczanych, bo komuś z chorych przyszła na nie ogromna ochota. Innym razem biegną do sklepu po lody, które są komuś potrzebne bardziej niż lekarstwo.
Przed życiem
W zeszłym roku w wileńskim hospicjum umierała moja przyjaciółka Henia. Kiedy odeszła 2 kwietnia, otrzymałam wiadomość od s. Michaeli Rak: „Dziś nad ranem Henryka doświadczyła pełni wieczności. Jej przypadek klinicznie był trudny, ale robiliśmy wszystko, aby wyeliminować objawy choroby. Uśmiechała się i do końca była dzielna, jej rodzina też”.
Przez kilka ostatnich miesięcy życia Heni często rozmawiałam z nią przez telefon. Opowiadała mi swoim młodym, mimo skończonej pięćdziesiątki, głosem, że gdyby wcześniej spotkała tak wierzących i kochających ludzi jak tutaj, gorliwiej modliłaby się i przyjmowała sakramenty święte. Kiedy zwierzałam się jej, że od czasu do czasu boję się śmierci, odpowiadała zdecydowanie, że nie ma takich obaw.
Rozmawiam z Henią/ jak na przesłuchaniu/ przed życiem/ które zaraz się zacznie/ bo umiera/ w wileńskim hospicjum/ patrzy słuchawce/ prosto w oczy i mówi/ – nie jestem piękna/ ale przyjdzie po mnie/ Najpiękniejszy a wtedy zakwitnę – zapisałam, ucząc się od niej wiary. Bo od podopiecznych hospicjum można uczyć się wiary i piękniejszego życia mimo przeciwności. Cierpienie i bezradność często wyzwalają w nich samych oraz ich bliskich męstwo i poświęcenie. Ubiegłego lata pracownicy hospicjum podprowadzali do odejścia chorą na raka krtani matkę niewidomego chłopca, którą w chorobie zostawił mąż. Ale wtedy jej syn zastąpił go i z oddaniem opiekował się matką. Godzinami towarzyszył jej, trzymając ją za rękę.
– Dorosły mężczyzna przestraszył się i uciekł, a mały chłopiec stał się dojrzały i zajmował się mamą – podkreśla Aneta Górniewicz, sekretarka szefowej hospicjum i koordynatorka hospicyjnych projektów.
Obrączki i tulipany
Pracownicy hospicjum są pod wrażeniem wydarzeń towarzyszących niedawnej śmierci 29-letniej Marzenki. Trafiła do szpitala z podejrzeniem zapalenia wyrostka, a okazało się, że w jej jelitach stwierdzono zaleganie mas nowotworowych. Na początku marca hospicjum objęło ją opieką domową, a kilka tygodni później, już mocno wymęczona chorobą, została przyjęta tutaj. Przy chorej czuwał Wiktor, jak się wszystkim wydawało – mąż, i ośmioletnia córeczka. Okazało się, że mężczyzna, chociaż nie jest ojcem małej, to zajmuje się z oddaniem i nią, i jej mamą, z którą od kilku lat żyją bez ślubu. Kiedy dotarło do niego, że szanse na wyzdrowienie Marzenki są nikłe, zaczął żałować, że nie zawarł z nią dotąd związku sakramentalnego. Zwierzył się, że chciałby, jak prawdziwy ojciec, zająć się jej córeczką.
– To była szybka akcja: w ciągu dwóch godzin nasz personel przygotował wszystko do ślubu – opowiada Aneta Górniewicz. – Dziewczyny upiekły ciasto, w sali chorych przystroiły weselny stół, kupiły ślubną suknię i pomogły się w nią ubrać pannie młodej. Zrobiły jej fryzurę i makijaż. Przyniosły tulipany ze świetlicy i ułożyły z nich bukiet, kupiły obrączki. Kiedy pan młody zorientował się, że nie ma garnituru, ekspresowo pożyczył mu go jeden z pracowników. Po wypełnieniu wszystkich dokumentów okazało się, że potrzebni są świadkowie, a że było nas niewielu, razem z naszym kierowcą zostaliśmy świadkami ślubu – wspomina.
Wieczorem córeczka Marzenki cieszyła się, że jej mama wreszcie pobrała się z Wiktorem. Kiedy mama w Wielki Wtorek zmarła, jak na dziecko przyjęła to z dużym spokojem. – Mama odeszła do nieba na chwilę, niedługo się spotkamy – tłumaczyła samej sobie wtulona w ramiona s. Michaeli. Wszyscy byli pod wrażeniem zachowania Wiktora, który w obliczu choroby Marzenki pokazał odwagę i konsekwencję. Przed śmiercią Marzenka poczuła, że w pełni są rodziną i że jej córeczka nie zostanie sama.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.