O śmierci, która jest poważną sprawą, ale nie tragedią, mówi o. Piotr Kwoczała OFM, wieloletni kapelan hospicjum.
Maciej Rajfur: Spotykamy się w szpitalu onkologicznym. To miejsce przywodzi na myśl tematykę cierpienia i śmierci.
O. Piotr Kwoczała: Przez ostatnie lata nieustannie miałem do czynienia z ludźmi nieuleczalnie chorymi w hospicjum dla dorosłych, jak i dla dzieci. Dużo słuchałem, rozmawiałem o cierpieniu, zatem to dla mnie nic nowego. Warto przy tej okazji zaznaczyć, że o wiele gorsze od cierpienia fizycznego jest to duchowe. Pacjenci w hospicjum czy w szpitalu także je przeżywają. A ono oddziałuje nie tylko na jednego człowieka, ale na całe najbliższe otoczenie.
O co najczęściej pytają Ojca ludzie chorzy?
Dlaczego ja? Choć spotkałem także wielu ludzi pogodzonych ze swoim losem, którzy szukają Boga w tym, co ich spotkało. Mówią: do końca tego nie rozumiem, ale taka jest wola Boża i w tym musi być jakiś sens.
Jak Ojciec odpowiada na to najczęstsze pytanie?
Nie ma dobrej odpowiedzi. Ja jej przynajmniej nie znam. A jeśli nie jestem pewien, co odpowiedzieć, to milczę. Na początku sierpnia dowiedziałem się o swojej chorobie. To nowotwór z przerzutami. Nie mówię, że do końca potrafię teraz zrozumieć tych ludzi, bo każdy człowiek jest inny, ale nie jest już tak, że najedzony chce się z głodnym dogadać czy bogaty z biednym. Wiem już, że chory z chorym porozmawia na innym poziomie niż ze zdrową osobą.
Ma Ojciec bogate doświadczenie w kontaktach z ludźmi ciężko i nieuleczalnie chorymi. Jak powinniśmy się do nich odnosić? Które słowa są właściwe?
Kiedy człowiek zdrowy przychodzi do chorego i chce go pocieszyć, często używa banałów. Nie trzeba radzić i na siłę pocieszać. Wystarczy usiąść i posłuchać. Nie doradzać, nie prorokować. Unikać sformułowań: „A ja to miałem taką chorobę…” czy „Wiesz, że wszystko się ułoży…”. To niewiele wniesie. Święty Jan Paweł II powiedział kiedyś piękne zdanie, że Pan Jezus przyszedł na ziemię nie po to, żeby nam zabrać cierpienie, ale by w naszym cierpieniu mieć udział.
To co możemy z tym cierpieniem zrobić?
Nie zwlekać i jak najszybciej oddać je Panu Bogu. Zaakceptować, przyjąć je tak, jak Jezus, który przyjął biczowanie i mękę, ale ofiarował wszystko swojemu Ojcu. W końcu mam coś, co mogę Mu złożyć w ofierze. Bo wszystko inne otrzymałem od Niego, więc tak jakby oddaję mu Jego własny dar, jak np. talenty, zdolności, umiejętności, itd. A tu mogę Mu ofiarować cierpienie, które nie pochodzi od Niego, najlepiej w intencji innych. Choroba dobrze przyjęta jest skarbem dla pomocy i dla ratowania bliźnich.
Czyli powinniśmy się modlić o zdrowie?
Jak najbardziej, jednak z nastawieniem: jeśli Ty chcesz, Panie, bądź wola Twoja.
Kiedy dowiedział się Ojciec o swojej chorobie, pojawiła się jakaś wewnętrzna pretensja lub żal?
Ani trochę. Może dlatego, że nieustannie towarzyszyłem ludziom chorym i wtedy oswoiłem się ze śmiercią. Proszę nie mylić z przyzwyczajeniem, bo ono spłyca sprawę.
Da się?
Oczywiście. Dzisiaj diabeł robi wszystko, żeby odciągnąć spojrzenie ludzi od rzeczywistości. Jeszcze niedawno obcowali ze śmiercią. Do szpitala onkologicznego współcześnie nikt dziecka nie wprowadzi, nawet obowiązuje zakaz. Ten moment śmierci kiedyś był inaczej przeżywany. Dzieciom nie mówi się teraz prawdy, tylko okłamuje się je w stylu „Babcia wyjechała”. Śmierć to temat tabu. Niby chroni się innych przed nią, ale tak naprawdę wyrządzamy im wielką krzywdę, bo śmierć jest naturalna. Dobrze jest oswoić się z nią, a przynajmniej nie zagłuszać tego tematu. Można żyć w lęku, w przerażeniu. A można żyć nadzieją na spotkanie się z Bogiem w innej rzeczywistości, w oczekiwaniu na zbawienie. Wybór należy do nas. Śmierć jest poważną sprawą, ale nie tragedią.
A jak dotrzeć z nadzieją zbawienia do ludzi chorych i cierpiących, którzy zupełnie wykluczają istnienie Boga i królestwa niebieskiego?
Trzeba człowiekowi dać czas, towarzyszyć mu i na pewno modlić się za niego. To bardzo skuteczne, o czym nieraz się przekonałem. Nie powinienem jako kapelan od razu ewangelizować i na siłę kogoś nawracać. Nie tędy droga.
Kiedyś po prostu ni z gruszki, ni z pietruszki zapytałem kobietę, czy miałaby ochotę na… brzoskwinie. Za oknem akurat wyrosły i tak pięknie wyglądały. Była zaskoczona, ale wyraziła chęć. Obszedłem naokoło budynek hospicjum bonifratrów przy ul. Poświęckiej we Wrocławiu, wszedłem w habicie na drzewo i zerwałem dla niej dwie brzoskwinie. Ta pani była zatwardziałą ateistką, mąż zaś komunistą, walczyli z Kościołem. Później przez dwa tygodnie przychodziłem do niej, ale nie ewangelizowałem, po prostu rozmawialiśmy. Potem zaproponowałem oczyszczenie duszy, czyli spowiedź. Odpowiedziała cicho: Bardzo bym chciała. Wkrótce przystąpiła do pierwszej spowiedzi i Komunii Świętej. Gdy chciała być na Mszy, przenieśliśmy ja do specjalnego pokoju, z którego widziała ołtarz.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.