Kiedy wspominają swoją Wielkanoc w dzieciństwie, widzą w tych obrządkach i obyczajach coś więcej. To było święto na cześć Chrystusa Odkupiciela.
Święta Wielkanocne na Kresach Wschodnich Polacy przeżywali w duchu religijności, pewnego ustalonego i uzasadnionego porządku, silnych tradycji przekazywanych z dziada pradziada i współżycia z otaczającą ich piękną przyrodą. Dziś, po wielu latach od repatriacji na Dolny Śląsk, wspominają ten czas z rozrzewnieniem i błogim uśmiechem. Jak sami mówią, część obyczajów zachowano, innych nie udało się przenieść wraz z przymusową przeprowadzką.
Co uderza człowieka wsłuchującego się w ich wspominki? Niepowtarzalna atmosfera, którą budowano wokół Nocy Zmartwychwstania Chrystusa. Wszystko, co robili, miało głęboki sens. Przy całej palecie ludowych obrządków nigdy nie zapominano, co tak naprawdę należy świętować i na czyją cześć.
Ujmują także ich opowiadania o niesamowitej scenerii tego okresu na pięknych dziewiczych terenach kresowych. Chodzi o budzącą się do życia przyrodę. Przylatywały bociany, na łąkach kwitły kaczeńce, skrzeczały żaby, koncertowały ptaki. Jakby znienacka pojawiały wielobarwne pąki roślin, a w lesie, który zieleniał w oczach, kwitły przylaszczki i wilcze łyko. Zmartwychwstał Bóg, a wraz z Nim człowiek i natura.
WILEŃSZCZYZNA
Ryszard Filipowicz, ur. 1929 r.
Wspomnienie wileńskich Świąt Wielkanocnych wiąże się z zapachem ciasta wyjmowanego z pieca chlebowego, który wypełniał cały dom. W dniu, w którym szykowano baby wielkanocne, dzieciom nie wolno było wchodzić do kuchni. Tam królowała mama. Miała specjalny obrządek, długo miesiła ciasto, wszystkiego pilnowała. Na stole potem pojawiało się dużo różnych mazurków i bab. A my jako dzieci, no cóż… buszowaliśmy. Ja byłem najmłodszy spośród czworga rodzeństwa: dwóch chłopców i dwóch dziewczynek.
W Wielką Sobotę przyjeżdżał ksiądz proboszcz i z namaszczeniem, odmawiając odpowiednią modlitwę, suto kropił pożywienie święconą wodą. Oprócz ciast i mazurków stół wielkanocny zastawiony był mięsiwem. Pamiętam szynkę gotowaną w całości z wieprza, razem z kością, białe kiełbasy układane w spirale. A szczytem świątecznego posiłku, choć nie co roku, były indyki. Kupowało się żywego na targu i kilka tygodni przed świętami tuczyło go specjalnie.
W naszym domu w Kolonii Wileńskiej (obecnie część Wilna), w pomieszczeniu nazywanym salonikiem, stał wielkanocny stół, który pięknie dekorowaliśmy. Zawsze musiały być jakieś kwiaty, krawędzie zdobiliśmy gałązkami borówek leśnych albo widłakiem, który nazbieraliśmy w lesie. Nie opalaliśmy tego pokoju, żeby jedzenie się nie psuło. W sąsiedniej sypialni, która także przez to była zimna, kładliśmy się z gorącą butelką pod kołdrą, żeby nie zmarznąć.
Jajka miały niską cenę, dlatego mieliśmy ich dość dużo. Obowiązkowo tworzono pisanki, zdobiono różnymi metodami, np. woskiem czy farbkami. Bawiliśmy się m.in. w „kaczanie jajek” – inaczej toczenie ich. To tradycyjna świąteczna gra z terenów Wileńszczyzny.
Zwyczajowo odbywa się pierwszego dnia Świąt Wielkanocnych na świeżym powietrzu. Jeżeli zaś pogoda nie dopisuje – w domu. Zabawa polega na toczeniu jaj z niewielkiej pochylni i trafianiu nimi w inne, znajdujące się już na „placu boju”. Dawniej do „kaczania” służyło korytko z kory drzewa lub dachówka, obecnie pochylnię może stanowić nawet zwykła deseczka. Zwycięzcą jest ten, kto trafi najwięcej jaj.
Sprawdzano także, czyje jajko ma mocniejszą skorupkę, przez wzajemne tłuczenie jajek jednym o drugie według ustalonych ścisłych reguł: „nosek” jajka musiał precyzyjnie trafiać w „nosek” drugiego. Wygrywał ten, którego kraszanka wytrzymała tę próbę. Stłuczone jajko należało oddać zwycięzcy.
Ksiądz pilnował, by liturgie w kościele były celebrowane bardzo uroczyście. Śpiewały trzy chóry: dziewcząt, dorosłych i chłopców. Śpiewaliśmy po łacinie. Do dziś dnia pamiętam niektóre fragmenty.
Kościół miał duży wpływ na życie społeczne. Wielkanoc obchodzona była bardzo rodzinnie. Człowiek nie mógł się nagadać z bliskimi i znajomymi.
TARNOPOLSKIE
Janina Torończak, ur. 1933 r.
Święta Wielkiejnocy były nieodłącznie związane z modlitwą i liturgią w kościele. Rodzice wychowywali nas w duchu pobożności i bojaźni Bożej. Pamiętam, jak mnie kolana bolały, gdy jako dziecko długo klęczałam i modliłam się przed Bożym grobem (śmiech).
W Baryszu (gm. Buczacz, woj. tarnopolskie) przygotowywaliśmy święconkę swojej roboty. Te same elementy, co dzisiaj, ale nie ze sklepu, tylko z gospodarstwa. Ser był na słono upieczony, nie na słodko jak sernik. Dalej kiełbasa, jajka, chrzan, ćwikła ze swoich buraków z pola. Nieśliśmy także do kościoła dodatkowe jajka dla ubogich. W ogóle przez cały Wielki Post składaliśmy jajka i liczyliśmy je. Potem tuż przed świętami następowało uroczyste malowanie pisanek. Do kraszenia używano naturalnych barwików: łupiny cebuli barwiły na czerwono o różnej intensywności, kora kruszyny – na żółto, ruń młodego żyta – na zielono, kora olchy – na brąz.
Mama piekła dużą babę wielkanocną w piecu chlebowym. Kiedyś nie było margaryny ani proszku do pieczenia, więc robiono ją na maśle i na drożdżach. Po uszczknięciu jakiegoś kawałka jedzenia mówiono nam, dzieciom, że mamy się z tego spowiadać! Tak kształtowano wrażliwość na pokusę i grzech. Starsi straszyli nas, że kto nie potrafi pościć, to „na Wielkanoc pójdzie pod beczkę” (śmiech).
Najpierw były kilkutygodniowe wyrzeczenia, potem nadzwyczajna obfitość. Dzięki temu po długim poście wszystkie potrawy na wielkanocnym stole kusiły zapachami i smakowały naprawdę wyjątkowo. Królowały serniki, makowniki, mazurki, wielkie drożdżowe baby, keksy z rodzynkami i bakaliami oraz baranki wielkanocne zrobione z cukru lub masła.
Piętrzyły się też na stole wędzone w przydomowych wędzarniach szynki i kiełbasy. I pamiętam smak wielkanocnego białego barszczu, zakwaszanego ze swojego ciasta. Nie było telewizji, radia, komputerów. Człowiek skupiał się na rodzinie i znajomych. Młodzież zbierała się pod kościołem i śpiewała wielkanocne ludowe pieśni, wymyślała różne zabawy, nie patrzyła godzinami w ekran telewizora czy smartfona. Wtedy chłopcy zapoznawali się z dziewczynami.
WOŁYŃ
Feliks Trusiewicz, ur. 1921 r.
Co roku w Obórkach na Wołyniu (kolonia polska w gm. Kołki, pow. Łuck) długo oczekiwaliśmy Świąt Wielkanocnych. Lud polski kresowy był głęboko związany z Kościołem katolickim. Dużą rolę ogrywał więc 40-dniowy, bardzo restrykcyjny post.
Moja babcia nawet wypalała patelnię, żeby czasami tłuszczu na niej nie było. Używano na ten czas tylko tłuszczu roślinnego z rzepaku i lnu. Piątki Wielkiego Postu były natomiast całkiem suche, czyli o chlebie i wodzie. Przestrzegaliśmy postu mięsnego i to nie wynikało z żadnej diety, ale z przekonania religijnego. Nieważne, czy ktoś był z bogatego domu, czy też wywodził się z biednej rodziny. Wiecie, jak wspaniale wszystko smakowało, gdy po takim okresie wstrzemięźliwości po Rezurekcji zasiadaliśmy do stołu zastawionego pysznościami?
Rodzice tłumaczyli dzieciom tajemnicę Zmartwychwstania. Omawiali liturgie Wielkiego Tygodnia. Katechizm wszyscy musieliśmy znać i przestrzegać. To było takie nasze, polskie. Kształtowało sumienia i moralność. Tak się buduje narodową tradycję.
Na śmigus-dyngus każda panna uciekała, ale tak naprawdę chciała, żeby ją oblać. Żadna zmoczona dziewczyna nie obrażała się, wręcz przeciwnie. Ta, której nie oblano wodą, uważała to za złą wróżbę na cały kolejny rok, martwiła się brakiem zainteresowania kawalerów.
Pamiętam, że po Rezurekcji, gdy wszyscy sobie składali życzenia pod kościołem, wolno było dziewczynę objąć i pocałować. Jedyna taka sytuacja, że rodzice na to pozwalali. Kawalerowie korzystali wtedy, że mogą panny uściskać.
Tworzyliśmy zarówno kraszanki, jak i pisanki. Były konkursy między dziewczynami, która piękniejszą pisankę wykona.
W drugi dzień świąt Wielkanocy chłopcy chodzili po tzw. włóczebnym, czyli z powinszowaniem świąt, oracjami i śpiewaniem pieśni świątecznych. Na stole wielkanocnym leżało dużo mięsa: kiełbasy, szynka i zdrowa, smaczna dziczyzna z pobliskich lasów.
Analogicznie do świąt Bożego Narodzenia, zamiast łamać się opłatkiem, dzielono jajko na członków rodziny i każdy, częstując się nim, składał życzenia bliskim.
Cała ta obyczajowość utrzymuje pamięć narodową. Warto ją na pewno w jakiejś części kontynuować, a przynajmniej o niej pamiętać.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).