Złożyli Bogu przyrzeczenie. Są mu wierni od 345 lat! Procesję rozpoczynają w Poniedziałek Wielkanocny. Przez 7 kolejnych niedziel obchodzą przydrożne krzyże. Ale to nie wszystkie zwyczaje wielkanocne, jakie zachowały się na Górnym Śląsku.
W pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych po nieszporach, na które szło się całymi rodzinami, wyciągano poświęconą palmę z wazonu. Obcinano jej dolną część tak, by uzyskać patyki o długości ok. 10 cm. Robiono z nich specjalne krzyżyki, które – zwykle w pierwszy lub drugi dzień świąt – wtykano do ziemi na polu.
Palmą po plecach
Była to forma modlitwy o urodzaj i prośba o Boże błogosławieństwo. Trzymano się zasady, że z krzyżykami trzeba iść pieszo. Nie wolno było użyć wozu ani roweru. A to dlatego, że Pan Jezus też szedł na Golgotę. Podobnie czyniono w domach i mieszkaniach. Wykonane z palm krzyżyki wtykano m.in. w odrzwia, za obrazy i inne domowe zakamarki – tłumaczy Marek Szołtysek. W niektórych rejonach Górnego Śląska, np. w Radoszowach, obrzędowi towarzyszyło pokropienie domowników wodą święconą. Czasem nawet łykano bazie. Wierzono, że to dla zdrowia. Był też zwyczaj umieszczania palmy na nowo wybudowanym szkielecie dachu, żeby w przyszłości nie uderzył w niego piorun. Poświęconą palmą – podobnie jak gromnicą – biło się też nawzajem po plecach. Wszystko po to, żeby się nie garbić, być zdrowym i żeby nie bolały kości. Warto przypomnieć, że tradycja na Górnym Śląsku nakazywała, aby palma składała się przynajmniej z 7 różnych rodzajów krzewów. Symbolizowały one siedem mieczy boleści, które przebiły serce Maryi pod krzyżem. Wśród roślin nie mogło zabraknąć jednej z kolcami. Wskazywała ona na koronę cierniową Chrystusa. Wykorzystane w dekorowaniu palm wstążki, suszone i sztuczne kwiaty, barwione trawy i zboże są obcą naleciałością.
Skąd ten „zajączek”?
W wielu śląskich domach przeżywanie świąt Zmartwychwstania Pańskiego rozpoczynało się już udziałem w liturgii Triduum Paschalnego. Do świątecznego stołu zasiadało się zwykle po Mszy i procesji rezurekcyjnej wokół kościoła. Był czas na wielkanocne śniadanie, modlitwę i życzenia. Każdy musiał skosztować poświęconych w Wielką Sobotę potraw. Tyle, by starczyło pozostałym członkom rodziny. Na stole nie mogło zabraknąć jajek, szynki, chleba oraz wielkanocnych ciast. Zapewne do dziś te świąteczne potrawy i zwyczaje podtrzymywane są w wielu domach. Ale niewielu chyba wie, skąd na Śląsku wziął się zajączek. I dlaczego to właśnie on w Wielkanoc przynosi prezenty. Dzieci szukają ich zaraz po przebudzeniu, często obok łóżka. – A powinno się ich szukać w ogrodzie albo pod krzakami. Czasami umieszczano je w specjalnie zrobionych wcześniej gniazdach z drewna, tektury czy słomy – tłumaczy Marek Szołtysek. Wielkanocny zajączek nie jest żadną tradycją religijną. To świecki zwyczaj. Na Śląsk przyszedł w XIX wieku z Niemiec. Chodzi o dawną staroniemiecką, pogańską boginię wiosny, której symbolem były właśnie zające. To one ofiarowywały w prezencie jajka, bo kury na wiosnę znosiły ich dużo. Ostara – bo tak miała na imię pogańska bogini – dała nazwę Wielkanocy w języku niemieckim: Ostern.
To jest ewenement
Jedna z najstarszych – o ile nie najstarsza – tradycja wielkanocna, jaka zachowała się na Górnym Śląsku w granicach archidiecezji katowickiej, to tzw. procesja pacholcza w Syryni. Jest to ewenement w skali Polski, a może i nawet... Europy. Nazwa jest dosyć myląca, ponieważ słowa „pacholę” używano dawniej na określenie młodego chłopca, a w paschalnych procesjach na cześć Zmartwychwstałego uczestniczą młodzieńcy i panny. Odbywają się one nieprzerwanie od 1672 roku. Rozpoczynają się w Poniedziałek Wielkanocny, a kończą w Niedzielę Zesłania Ducha Świętego. Potwierdza to tzw. Dokument Lubomski. Dokładne motywy powołania procesji pacholczych nie są do końca znane. Najprawdopodobniej chodziło o ocalenie z zarazy. Legenda głosi, że w XVII wieku zdziesiątkowała ona młodzież na ziemi raciborskiej tak bardzo, że ocaleli tylko jeden młodzieniec i jedna panna. Przed ponad 300 laty złożyli ślub Bogu, że w hołdzie za uratowanie życia i ustanie zarazy będą wędrować do przydrożnych krzyży. Niektórzy też twierdzą, że w przeszłości miejscowość nawiedził bliżej nieznany nikomu wędrowiec. Miał on zastać zrozpaczonych i szlochających mieszkańców. Gdy dowiedział się o tym, co się stało, polecił im urządzić piesze procesje i modlitwę. Każda rodzina miała też upiec mały chleb – podpłomyk – i pozostawiać go na „okolniku” (słupku), dokładnie w tym miejscu, gdzie przechodziła procesja. Po jej zakończeniu chleby należało zanieść do najbiedniejszych parafian. Nie wzmiankuje o tym jednak Dokument Lubomski przechowywany w parafii św. Marii Magdaleny w Lubomii. Jest on najstarszym polskim dokumentem spisanym przez młodzież górnośląską. Wielce prawdopodobne, że jest to także pierwszy akt założycielski najstarszego na Górnym Śląsku stowarzyszenia młodzieży polskiej. O trasie procesji decyduje wybierany przez młodzieńców wójt, czyli przewodniczący. Forma jest stała: zbiórka w kościele, odśpiewanie hymnu „Obróć serce Jezusowi”, procesja do krzyży, modlitwa i odczytanie fragmentów Pisma Świętego, powrót do kościoła i modlitwa.
Pierwszy śmiyrgust
Z procesjami pacholczymi łączy się jeszcze jeden zwyczaj: odwiedziny tzw. kompaników. Nazwy nie należy mylić z „kąpaniem”. Kompanicy to grupa młodzieńców, która w nocy z Niedzieli Zmartwychwstania Pańskiego na Poniedziałek Wielkanocny chodzi po domach. Dawniej wszystko rozpoczynało się o północy. Mieszkańcy już są do tego przyzwyczajeni. Młodzieńcy budzą często domowników, wołając „Kompanicy, kompanicy!”. Niegdyś był to pierwszy „śmiyrgust” połączony ze zbiórką datków na potrzeby „młodzieży pacholczej”. Już w Dokumencie Lubomskim jest mowa o pozyskaniu środków na nowe chorągwie. Były one wymieniane mniej więcej co 10 lat. W przeszłości z zebranych datków młodzież pacholcza ufundowała m.in. ołtarz św. Jana Nepomucena w ówczesnym syryńskim kościele, zakupiła także monstrancję. Obecnie ofiary są przeznaczane na odnowienie przydrożnych krzyży i kapliczek, do których młodzież pielgrzymuje. Na śmiyrgust, czyli śmigus-dyngus w Poniedziałek Wielkanocny, potocznie nazywany lanym poniedziałkiem, czekają nie tylko kompanicy. – Moja babcia przekonywała, że faryzeusze kazali lać wodą kobiety, aby nie rozpowiadały prawdy o zmartwychwstaniu Chrystusa. Stąd się wziął śmiyrgust – przekonuje Marek Szołtysek. Inni mówią, że to zwyczaj pogański. Jaka jest prawdziwa jego geneza, dokładnie nie wiadomo. Jedno jednak jest pewne – że na Śląsku to właśnie chłopcy oblewają dziewczyny. Chłopcy leją zwykle wodą, panowie „psikają” kobiety niewielką ilością perfum czy wodą kolońską. Za polanie otrzymują prezenty: kroszonki, słodycze, owoce albo pieniądze. To była doskonała okazja na podreperowanie budżetu – śmieje się Marek Szołtysek.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.