Polskie albertynki na zimnej Syberii dają dzieciom chleb. I są jak ten chleb – dobre.
Jeszcze chwil parę, jeszcze długa podróż i s. Gabriela wróci do swoich dzieci. I do tych przestrzeni, przyrody przepięknej, choć dzikiej. Syberię pokochała kilkanaście lat temu. Bo bardzo tam potrzebowano i dobrego chleba dla dzieci, i dobrego spojrzenia.
Przywitanie
Do Usola Syberyjskiego polskie siostry albertynki przyjechały w 2001 r. Po roku jubileuszowym chciały Panu Jezusowi podziękować podjęciem kolejnej misji. Prosił ich też o to bp Jerzy Mazur, ówczesny administrator apostolski Syberii Wschodniej, późniejszy biskup diecezji irkuckiej. – Miałyśmy pracować w Usolu, niegdyś mieście kwitnącym, przemysłowym, a po rozpadzie ZSRR będącym w głębokim kryzysie, w którym kwitła bieda, szerzyła się przestępczość. Niestety, największymi poszkodowanymi upadku fabryk i alkoholizmu dorosłych były dzieci – opowiada s. Gabriela, albertynka, która z dwiema innymi siostrami zakładała dom w Usolu.
Przyjechały w ciemno. Nawet skromniutkiego domu, jakiejkolwiek stancji nie miały. Poratowała ich znajoma dobra kobieta, prawosławna zresztą. Dała skromne schronienie. Pierwsza syberyjska zima, jak na zachętę, była łagodna. Do trzydziestu stopni na minusie. Nie do pięćdziesięciu, jak zazwyczaj. Po jakimś czasie udało się siostrom wynająć dwa pokoiki. I w tych pokoikach niemal od początku dały schronienie dzieciakom. Tym z ulicy, z patologicznych rodzin, uzależnionym od wąchania kleju. – Bieda dziecięca była porażająca – opowiada s. Gabriela. – Brud, wszy, głód. Dzieciaczki garnęły się do nas niemal od pierwszych chwil, bo wcześniej nigdy nie zaznały ciepła. Potrafiły w nocy pukać do drzwi i prosić. O zwykły chleb. Bywało i tak, że chłopiec, nasz wychowanek, próbował cichcem wynieść psie jedzenie. I zanieść rodzeństwu. Dzieci musiały uwierzyć, że chleb można po prostu wziąć...
A pralka siostrzana chodziła non stop. Łaźnia była koniecznością. Bo dzieciaki przychodziły umorusane i „pachnące”. Zimą, gdy temperatura dochodziła do minus czterdziestu, w potarganych trampkach. Wychodziły od sióstr czyste, przebrane. I w nowych butach, które czasem matki zabierały i sprzedawały, żeby mieć na alkohol.
Kiedy s. Gabriela dowiedziała się, że tuż za miastem, w kanałach grzewczych, koczuje grupa młodzieży, postanowiła i o nią zawalczyć. Potem ludzie mówili: „Siostro, gdzieś ty poszła?! Przecież mogli cię zabić”! – Nawet nie pomyślałam o niebezpieczeństwie. Wzięłam chleb (jak brat Albert), a do tego kiełbasę i czekoladę. Poszłam do nich, jakiś czas szukałam bez skutku. W końcu zobaczyłam, że odkrywają się włazy do kanałów, a spoza włazów wyglądają dziecięce oczy. Głodne i dzikie. Dałam im jedzenie, rozmawiałam. I tak się zaczęło. Części z nich udało się pomóc – przychodziły do nas, do świetlicy.
Niektórym jednak pomóc się nie dało. Dzieci uzależnione, żyjące od dawna „wolno”, czyli z kradzieży i napadów, nie potrafiły dostosować się do prostych norm, które ustaliły siostry. Nie chciały podjąć nauki, nie potrafiły skończyć z przestępczym życiem. Ofiary historycznych zawirowań i totalitarnych „zabaw” dorosłych.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.