Ma 33 lata i kilkadziesiąt tysięcy kilometrów „w nogach”. A wszystko zaczęło się, kiedy jeszcze nie było go na świecie.
Mało brakowało, a urodziłbym się w taksówce. To pewnie stąd ta wielka miłość do podróżowania – śmieje się Dominik Włoch. Ta fascynacja przerodziła się w pragnienie pielgrzymowania, które skrzętnie podsycała w nim mama. – Gdy miałem 12 lat, po raz pierwszy poszła ze mną do Częstochowy. Powiedziała, że idziemy na taki „krótki spacerek” – wspomina.
Camino znaczy droga
Na częstochowski szlak wracał kilkakrotnie i właśnie w czasie jednej z pielgrzymek poznał Edytę – dziewczynę z zupełnie innego świata. – Dużo podróżowała, co dla mnie było zupełną nowością, bo ja nawet za granicą nie byłem – mówi. To właśnie ona opowiedziała mu o Drodze św. Jakuba. – Zdecydowałem, że muszę tam pójść – dodaje.
Zaczęli przygotowania do pielgrzymki, z założenia niby takiej samej, jak ta do Częstochowy, ale w rzeczywistości zupełnie innej. – W końcu sami musieliśmy wyznaczyć sobie trasę, zorganizować nocleg, nosić bagaże, zatroszczyć się o jedzenie – wylicza. Zabrali ze sobą namiot i nie za dużo pieniędzy. Wymyślili, że rzeczy kupią w lumpeksie, żeby można było je po drodze bez żalu wyrzucić, i zapisali się na kurs masażu. Bo skoro mieli nosić ciężkie plecaki, to najpewniej zaczną ich boleć plecy... Właśnie tak zaczęła się przygoda Dominika z masowaniem. Obecnie pracuje jako terapeuta manualny – a wszystko dzięki pielgrzymowaniu.
Edyta studiowała we Francji i właśnie stamtąd rozpoczęli podróż, najpierw autostopem do Pampeluny, skąd udali się tzw. drogą francuską do katedry w Santiago de Compostela. Po kilkunastu latach nie jest w stanie przytoczyć wszystkich historii, które wydarzyły się w czasie pielgrzymki, ale podkreśla, że był to czas nauki bezgranicznego zaufania Bogu.
– Byliśmy w obcym kraju, bez telefonu i tak naprawdę bez pieniędzy, ale takiej wolności nie doświadczyłem nigdy przedtem. Natomiast wielokrotnie przekonałem się, że Bóg daje dokładnie tyle, ile człowiekowi potrzeba. Jest tylko jeden mały haczyk – trzeba bezwarunkowo zaufać – mówi mężczyzna.
Kiedy dotarli do Santiago, w kieszeniach zostało im dosłownie kilka euro, które wrzucili na tacę w katedrze. – Po wyjściu z kościoła poczuliśmy ogromną radość. Może to zabrzmieć absurdalnie, bo jak szczęśliwym możne nazwać się człowiek, który właśnie został bez grosza przy duszy? W końcu pieniądze dają poczucie bezpieczeństwa, a przynajmniej tak się niektórym się wydaje – opowiada Dominik. Przed katedrą zaczepił ich Niemiec. Chciał wiedzieć, co sprawia, że są tak radośni. Opowiedzieli o swojej pielgrzymce, o tym, że właśnie oddali wszystkie pieniądze, ale mimo to mają zamiar iść dalej – do Fatimy. – Otworzył tylko szeroko oczy i popatrzył z niedowierzaniem. Następnie z portfela wyjął 50 euro i je nam wręczył. Jeszcze przed chwilą nie mieliśmy nic, a teraz mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę – dodaje Dominik.
Spełnić marzenia
Po powrocie do Polski pielgrzymi zdecydowali, że ich kolejnym celem będzie Rzym. Dominik bardzo chciał osobiście spotkać i porozmawiać z Janem Pawłem II. Kiedy pielgrzymka zaczęła nabierać realnych kształtów, do chłopaka dotarła wiadomość o śmierci papieża. Na pogrzeb pojechał autostopem, a plan pieszego odwiedzenia Stolicy Apostolskiej zupełnie zarzucił. – Straciłem motywację do podjęcia tego trudu. Nie widziałem sensu w odwiedzeniu Rzymu, skoro nie było tam papieża Polaka, z którym tak bardzo chciałem się spotkać – mówi Dominik.
Pierwszej nocy po powrocie do kraju przyśnił mu się Jan Paweł II. – Podbiegłem do niego i chciałem o tyle rzeczy zapytać. On poprosił, żebyśmy wspólnie odmówili Różaniec, po którym stwierdził, że musi już iść. Kiedy zapytałem: „Dokąd?”, odpowiedział: „Żeby ludzie mogli mnie oglądać”. Przeszedł przez główną nawę bazyliki św. Piotra i położył się na katafalku. Potraktowałem ten sen jako znak, że jednak do Rzymu powinienem dotrzeć – wspomina.
Wyruszył z dwójką znajomych. W trakcie pielgrzymki bardzo często spotykał misjonarzy, wtedy też powróciło marzenie z dzieciństwa, aby pojechać na misje do Afryki. – W moim życiu nie ma przypadków, a gdy wróciła myśl o misjach, to „przypadkowo” spotkałem osobę, która przekazała mi numer do Międzynarodowego Wolontariatu Misyjnego „Don Bosco”. Pojechałem na pierwsze spotkanie i już wiedziałem, że to jest to – wspomina. Na miejsce „pracy” wybrał Kenię. Swoim pomysłem zaraził kilku znajomych i przez rok raz w miesiącu jeździli do Warszawy, aby przygotować się do wyjazdu.
Kiedy wszystko już było zorganizowane, a znajomi Dominika, których zachęcił, wyjechali – na Ukrainę, do Albanii i Zambii, on sam odebrał frustrującą wiadomość. – Usłyszałem, że mój wyjazd został odwołany. Dla mnie świat legł w gruzach. Byłem wściekły na Boga, bo jak On mógł zrobić mi coś takiego, skoro ja chciałem jechać i pomagać – mówi. Dominik przyznaje, że w tym ciężkim dla niego czasie najdziwniejsze, co usłyszał to: „Pomódl się i zapytaj, czego dla ciebie chce Bóg?”. – To był szok! Zastanawiałem się, po co mam pytać Boga o coś, co jest dla mnie oczywiste. Przecież, według mnie, Bóg powinien chcieć tego, co ja – wspomina z uśmiechem. Dodaje, że ludziom wydaje się, iż wszystko mogą zrobić sami, bez udziału Jezusa. – Właśnie takie było moje myślenie. A Bóg bardzo często doprowadza nas do krawędzi i mówi: „Skacz!”. Ten „skok” to nic innego jak pełne zaufanie, którego Jezus uczy mnie każdego dnia – wyjaśnia.
W czasie modlitwy w głowie zaświtała mu myśl, że skoro nie na misję, to może samotnie pójdzie do Jerozolimy. Spakował plecak, dostał od wujka 50 dolarów i wyruszył w liczącą ponad 4 tys. km podróż do Ziemi Świętej.
Nie ma rzeczy niemożliwych
Swoje doświadczenia spisał w wydanej w tym roku książce „Droga do Jerozolimy”. W jednym z rozdziałów opowiada o Syrii i pewnym biskupie z Aleppo. – Pamiętam, że czułem się wtedy, jak w „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Miasto mnie zauroczyło. Domy z płaskimi dachami, wybudowane z białego kamienia. Handlarze zachwalający swoje towary na bazarach. Wszędzie biegały dzieci. Miasto było pełne życia, kolorów i zapachów – wspomina pielgrzym. O nocleg postanowił zapytać w kościele. – Był tam ubrany na biało ksiądz, który zgodził się mnie przyjąć. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że mam do czynienia z biskupem, a dokładniej z Youssefem Anisem Abi-Aadem – wyjaśnia.
To spotkanie było dla Dominika wyjątkowym wydarzeniem, gdyż – jak sam mówi – doświadczył nauki Jezusa w praktyce. – Biskup, który wówczas sam posługiwał w kościele, bo był czas wakacji i księża wyjechali na urlop, zaproponował, bym skorzystał z pralki. Nie oponowałem. Pranie miało skończyć się za godzinę. Przysnąłem, a kiedy wstałem i w lekkim popłochu poszedłem do pralni, aż mnie zamurowało. Biskup rozwieszał moje rzeczy. Widział, że śpię i nie chciał mnie budzić. „Największy z was niech będzie waszym sługą” – zakołatało w mojej głowie. Z takim świadectwem nie spotkałem się nigdy przedtem – mówi.
Dominik podczas licznych pielgrzymek uczył się pokory przyjmowania i dawania dobra. – Pielgrzymowanie to przede wszystkim szczerość wobec siebie i bliźniego. Jeśli jestem głodny, a ktoś ofiaruje mi jedzenie, to je przyjmę i podziękuję najlepiej jak potrafię. Samotna droga to także modlitwa, a co za tym idzie – wsłuchanie się w głos Boga i zawierzenie, że On wie najlepiej, co jest dla mnie dobre – mówi. Ponieważ w trakcie swoich licznych pieszych podróży sam nie miał wiele, zdecydował, że każdymi znalezionymi bądź otrzymanymi pieniędzmi podzieli się z bardziej potrzebującymi. – Płacę dziesięcinę, nauczyła mnie tego Boża wędrówka. Nawet teraz, kiedy jestem w kraju, mam pracę i stabilizację, to 10 proc. mojej pensji odkładam, żeby móc wesprzeć tych, którzy pojawią się na mojej drodze – wyjaśnia.
Kiedy życie Dominika zaczęło się stabilizować – rozpoczął pracę, w której się realizował, założył fundację pomagającą m.in. dzieciom z rodzin ubogich, patologicznych i dysfunkcyjnych – Bóg po raz kolejny zaproponował mu inną drogę. – Zadzwonił telefon. Usłyszałem, że za miesiąc mogę wyjechać na misje. To zaproszenie potraktowałem znowu „po swojemu” – przecież mam pracę, przecież jest fundacja... Zupełnie nie dotarło do mnie, czego chciał Bóg – wspomina Dominik. W końcu jednak zdecydował, że „skoczy” i ponad rok spędził na Madagaskarze.
– Zaufałem Bogu, tak zupełnie. On w zamian pozwolił mi pomóc ludziom, którzy codziennie zjawiali się w przychodni, w której pracowałem. A przecież mógłbym się opierać i żyć według społecznego schematu. Tylko czy to daje prawdziwe szczęście? Nie sądzę. Prawdzie szczęście mamy wtedy, gdy myślimy, czujemy i działamy zgodnie z tym, czego chce Bóg – podkreśla pielgrzym.
Dominik jeszcze kilkakrotnie wrócił na Madagaskar. Najbliższą wizytę planuje w przyszłym roku. W jego pielgrzymkowych planach jest także Kibeho, chociaż – jak sam już podkreśla – to Bóg zdecyduje, czy powinien iść.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.