O ucieczce z domu, pięciu latach włóczęgi po włoskich ulicach i o tym, jak Bóg wyciągnął go z dna, opowiada Marek „Makaron” Motyka.
Szymon Babuchowski: Śpiewasz w jednej z piosenek: „Fajne życie miołeś”. Możesz tak powiedzieć o sobie?
Marek „Makaron” Motyka: Te słowa napisał Jacek Myszka, kolega z bloku, po moim powrocie z Włoch, po których włóczyłem się przez pięć lat. Zacząłem mu opowiadać o tym, co przeżyłem, i o moim nawróceniu. A on, zaskoczony, ułożył taki tekst. Nie jest on zwieńczony świadectwem, ale mówi o sięgnięciu dna.
Czyli tak naprawdę nie zawsze było fajnie?
Wydaje mi się, że radość była we mnie zawsze. Tyle że niepełna, bo nie była podparta zaufaniem. Pełna wiara i radość pojawiły się dopiero po nawróceniu. Właśnie po tym, jak sięgnąłem dna.
Co Tobą kierowało, kiedy uciekałeś z domu?
Byłem krótko po powrocie z wojska i kierował mną bunt. Tata dużo pił, bił mamę. W moim domu miłość była zastępowana pieniędzmi. Tata pracował w Niemczech. Chciałem motor, to miałem motor, ale relacji z ojcem nie miałem w ogóle. Zawsze były tylko krzyk i ocenianie. Widziałem wprawdzie miłość rodziców, ale widziałem też podczas pijaństwa straszne rzeczy.
Miałeś od tego jakąś odskocznię?
Brakowało mi czegoś, z czym mógłbym czuć się związany. Nie była to nawet praca, bo do kopalni zostałem wysłany na siłę, na zasadzie: skoro w rodzinie byli górnicy, to ty też będziesz górnikiem. Więc z pracy się zwolniłem, powiedziałem: idę w świat. Na początek pojechałem do znajomych, do Paryża. Kiedy wyjeżdżałem, tata mówił: „Zobaczysz, wrócisz z podkulonym ogonem”.
Rodzice jeszcze wtedy wiedzieli, gdzie jesteś?
Tak, wysłałem nawet widokówkę z Paryża, ale po trzech miesiącach powiedziałem sobie: pokażę im! Urwałem kontakt i chciałem wziąć życie w swoje ręce. Wyruszyłem na piechotę do Rzymu. Przez pierwszy rok było trudno. Wiadomo, jak to jest, kiedy się języka nie zna. Zdarzało się jedzenie po śmietnikach. Ale na drodze poznawałem wspaniałych ludzi. Zauważyłem, że jak człowiek jest szczery, otwarty, to ludzie też starają się pomagać. Czasem dostałem kurczaka z rożna, innym razem ktoś ofiarował mi nocleg. U pewnej malarki mieszkałem przez miesiąc w zamian za sprzątanie pokoju, w którym trzymała gołębie. Malowała je na obrazach.
Jak wtedy wyglądało Twoje życie?
Hulaj dusza, piekła nie ma! Na ulicy jest tak, że jak spotkasz kogoś, z kim się dogadujesz, to jesteś z nim tyle, ile wytrzymasz. Czasem jeden dzień, czasem tydzień. Bywa, że ktoś cię okradnie albo zaprowadzi nie w takie miejsce jak trzeba i dostaniesz łomot. Ale generalnie ludzie ulicy żyją na luzie. Nie muszą płacić czynszu i nie martwią się o jutro. Po prostu żyjesz, robisz pieniądze, chcesz się zabawić. Oczywiście są także używki: alkohol, trawka, hasz…
A co z pracą?
Pracowałem np. na plantacjach pomidorów, w słynnych obozach pracy w San Severo – tam, gdzie zabierano paszporty. Miałem szczęście, że paszport zostawiłem w Rzymie, u kolegi. Jak zobaczyłem, że dają tylko na jedzenie, a resztę pieniędzy zabierają, uciekłem stamtąd.
Już wtedy grałeś na gitarze?
O, tak! Gram od trzynastego roku życia. Gitara była dla mnie ucieczką od życiowych problemów. Siadając z nią, zapominałem o troskach w domu. We Włoszech cały czas chodziłem z gitarą, grałem na ulicy. Później, kiedy znajomość języka była u mnie coraz lepsza, występowałem z różnymi muzykami. Czasem gitara ratowała życie, bo jak ktoś podchmielony chciał cię ukarać za głupie spojrzenie, to trzech innych stawało w twojej obronie: jego zostaw, bo on ma gitarę! (śmiech)
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.
To doroczna tradycja rzymskich oratoriów, zapoczątkowana przez św. Pawła VI w 1969 r.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).