O tym codzienności na ponad 3 tys. metrów, o tym czemu świeccy są potrzebni na misjach oraz że u Pana Boga nie ma przypadków opowiada Karolina Krupa – wolontariuszka Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego – MŁODZI ŚWIATU.
Karolina Krupa Tupiza. Ot, miasteczko w Andach Dlaczego zdecydowałaś się pojechać na misje?
To było moje marzenie. Zrodziło się dość wcześnie. Kiedyś jako mała dziewczynka oglądałam film o Matce Teresie z Kalkuty. Bardzo mi zaimponowała i chciałam pomagać tak jak ona. Ale przez długi czas nie szły za tym żadne konkretne działania. Było pragnienie wyjazdu na misje, ale pochłaniało mnie życie codzienne, nauka. I tak aż do września 2012 roku. Decyzję o przyjściu do Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego podjęłam w niecały tydzień. Niby przypadkowo natknęłam się na festyn franciszkański o tematyce misyjnej, niby przypadkowo nie znalazłam strony internetowej franciszkanów a Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego. Ale u Boga nie ma przypadków. Teraz myślę, że to była najlepsza decyzja w moim życiu.
Nie pojechałaś jednak, jak Matka Teresa na misje do Indii… Opowiedz o miejscu w którym pracowałaś.
Pracowałam w Boliwii, w niewielkim miasteczku Tupiza. Położone jest ono w Andach na wysokości ponad 3000 m n.p.m. Zostałam skierowana do Domu Dziecka „Maria Inmaculada”. Tupiza jest piękna, ale też bardzo biedna. Ludzie wciąż borykają się z analfabetyzmem, brakiem pracy, niewielkimi dochodami. Kolejny poważny problem to przemoc w rodzinach, alkoholizm, rozwody i porzucone dzieci, które trafiają właśnie do naszego domu dziecka.
Joanna Urbańska Podczas zajęć plastycznych... Na czym polegała Twoja codzienna praca?
Przede wszystkim na byciu z dziećmi. Na stwarzaniu im warunków, poczucia bycia potrzebnymi, kochanymi. Czyli właśnie tego, czego zostali pozbawieni we własnych domach. To tak ogólnie. A konkretnie, na co dzień, to przygotowywanie dzieci do wyjścia do szkoły, pomoc w ubieraniu, sprawdzanie czy dzieci wzięły do szkoły wszystko, czego danego dnia potrzebują. W międzyczasie, kiedy dzieci przebywały w szkole miałam czas dla siebie. Tzn. nie do końca dla siebie… wykorzystywałam go, by przygotować coś ciekawego na zajęcia popołudniowe. Potem dzieci wracały ze szkoły. Godzina 13:00 – dzwonek na obiad. Od 14:30 wszyscy mieli znaleźć się w sali służącej do odrabiania zadań. Czuwać trzeba było nad wszystkimi i pomagać każdemu, kto tylko tego potrzebował. Po odrabianiu zadań był czas na zajęcia dodatkowe. W zależności, co zaplanowałyśmy na dany dzień: arteterapia, j. angielski, zajęcia sportowe, a czasem nawet jakaś krótka wycieczka. O godzinie 18:00 rozbrzmiewał zwykle dzwonek na kolacje i wszyscy maszerowali do jadalni. O 19:00 w parafialnym kościele odprawiana jest Msza Św., wówczas miałam okazję wymknąć się do Boga, odpocząć w Jego obecności, zaczerpnąć nowych sił do pracy na kolejny dzień. Wieczorem robiłam obchód po pokojach, by zobaczyć czy wszyscy leżą grzecznie w łóżeczkach. To piękny moment. Czasem trzeba było przy kimś posiedzieć dłużej, bo miał gorszy dzień i było mu smutno, albo ktoś nie chciał zasnąć. Dzieci uwielbiały bajki, a także polskie legendy. Czasem stawiały poprzeczkę wyżej i na poczekaniu trzeba było wymyślić historię, w której to one stawały się głównymi bohaterami. Tak kończył się dzień pracy, nie zawsze łatwy, ale zdecydowanie piękny, bo wypełniony byciem z drugim człowiekiem.
Czas ten był przepełniony dawaniem siebie dla drugiego. Czy otrzymałaś coś w zamian?
Myślę że nie przesadzę jeśli powiem, że dostałam więcej niż dałam. Nauczyłam się wielu rzeczy. Otrzymałam mnóstwo pięknej, dziecięcej miłości. To uskrzydla na wszystkie trudne chwile. Miałam okazje zajmować się dziećmi od bardzo małych (1,5 roku) po dziewczyny które mają 17 lat, to też bardzo cenne doświadczenie. Każdy inaczej reaguje, jest inna osobą. Dzięki wolontariatowi na misjach mogłam wejść w życie tamtych ludzi. Nie byłam obserwatorem, nie byłam ciekawską turystką, ale byłam na równi z nimi. Nie byłam więc postrzegana jako intruz, ale jako członek rodziny. Żyłam z nimi przez rok z dnia na dzień. To bardzo cenne doświadczenie. Nie wszystko się da opisać, to trzeba poczuć. Misja pozwoliła mi się w pełni poświęcić dla drugiego człowieka. Zapominać o swoim egoizmie. Czułam się tam potrzebna. Jak nigdy dotąd czułam, że jestem na właściwym miejscu. Nauczyłam się też zupełnie ufać Bogu. Czuło się, że On jest. Czasem rzeczy jakby same się dobrze układały. Myślę, że to było Boże prowadzenie. Choć nie zawsze z tą wiarą było tak łatwo. Myślę, że misje to także pewien czas próby. Bóg niekiedy dopuszcza poczucie dużego osamotnienia, mimo że wokół jest mnóstwo ludzi. Taka samotność w tłumie.
Joanna Urbańska Karolina z jedną z podopiecznych Co było dla ciebie najtrudniejsze podczas pracy misyjnej?
Myślę, że najtrudniejsze było zdobycie odpowiedniego dystansu emocjonalnego. Pamiętam taki dzień, kiedy siedzieliśmy w jadalni i jedliśmy obiad. Patrzyłam na dzieci i nie mogłam uwierzyć, że rodzice ich nie chcieli. Takie fajne i kochane dzieci, a tak bardzo poranione i odrzucone. Z czasem ten dystans przyszedł. Myślę, że bez niego praca byłaby niemożliwa. To ważna umiejętność, nauczyć się odpowiednio podchodzić do problemów dzieci. Przeżywać je w taki sposób, żeby nie pochłaniały cię w całości. Tylko tak można mieć wystarczająco dużo siły, żeby pomagać.
Dom, w którym pracowałaś prowadzony jest przez siostry zakonne, ale od wielu lat pomagają im wolontariusze świeccy. Czy praca osób świeckich na misjach jest rzeczywiście aż tak potrzebna?
Uważam, że praca wolontariuszy świeckich jest zdecydowanie potrzebna i naturalna. Przede wszystkim dlatego, że misjonarzem jest każdy chrześcijanin. Nasza wiara zakłada to od samego początku istnienia. Jako chrześcijanin, a więc także jako misjonarz, dzielę się z ludźmi tym, czego sama doświadczyłam. Oczywiście, chodzi o mówienie o Bogu, ale przede wszystkim też o pokazywanie sposobu życia Bogiem. Czyli życia w pokoju, w bezinteresownej miłości i dzielenie się dobrem.
Myślę że w niektórych sytuacjach jako świeccy możemy czasem zrobić nawet więcej niż osoby konsekrowane. Sprawdza się to zwłaszcza w kontakcie z młodzieżą, zwyczajnie dlatego, że nasz styl życia dla nich bardziej „zwykły”, podobny do ich, a przez to bliższy do naśladowania. Ale to także nakłada ogromną odpowiedzialność.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
„Trzeba doceniać to, co robią i dawać im narzędzia do dalszego dążenia naprzód” .
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).