Czterech byłych więźniów idzie do Wiecznego Miasta, ciągnąc specjalnie przygotowany wózek. Chcą zawieźć ojcu świętemu obraz Jezusa Miłosiernego.
Jesteśmy ludźmi, którzy wędrują i „modlą się nogami”. Oddajemy to miłosierdzie, które kiedyś do nas przyszło – mówi Roman Zięba, jeden z pielgrzymów. Wyruszyli w Niedzielę Miłosierdzia, 12 kwietnia, z Łodzi. Na początku było ich pięciu – Seweryn Trafankowski, Grzegorz Gryniewicz, Marek Trzebowski, Roman Zięba i Wojciech Jakowiec. Tak dotarli do Krakowa. Teraz idą w czterech – Seweryn musiał wrócić do pracy. – Najpiękniejsi w tej pielgrzymce są ludzie, uratowani przez Jezusa i idący za Nim. Każdy z nich ma niezwykłe doświadczenie Bożego miłosierdzia, wie z autopsji, że Jezus żyje i kocha, podnosi nawet z największego bagna – zaznacza s. Elżbieta Siepak ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia, która przyjęła pielgrzymów w sanktuarium w Łagiewnikach.
Świat się wali, gdy rodzina odchodzi
Pielgrzymi przyznają, że ciemności w ich życiu nie brakowało. Swoje historie opowiadają także po drodze. Wieczorem, w miejscowościach, w których nocują, umieszczają obraz w kościele, uczestniczą w Mszy św. i dzielą się świadectwami.
Wojtek: – Pojechałem z kolegą raz, drugi, trzeci. Nie wiadomo kiedy, okazało się, że chodzi o jakieś przestępcze historie, ale pokazał się jakiś grosik, rosła ciekawość, ważna była grupa, „towarzysze broni”. Potem w zarzutach była nawet przestępczość zorganizowana – zostałem zatrzymany do tzw. sprawy Oczki ze Szczecina. Wyrok był długi – 9 lat i 3 miesiące, ale bałem się nie samego więzienia, tylko tego, czy żona wytrzyma rozłąkę. Mieliśmy już syna – opowiada. I rzeczywiście żona przyszła po dwóch latach do więzienia i powiedziała mu, że jest ktoś inny. – W tym momencie zdałem sobie sprawę, że mojego ukochanego syna, największe szczęście w moim życiu, będzie wychowywał inny mężczyzna. Świat runął. Na dnie bardzo głębokiej depresji, w totalnej bezsilności, padły słowa: „Boże, zrób coś!”. I wtedy wszystko zaczęło się klarować, układać. Pogodziłem się z sytuacją, relacje z żoną były cywilizowane, kontakt z dzieckiem się nie urwał. A ja, gdy wyszedłem, wprost spod bramy więzienia poszedłem do Lichenia na pielgrzymkę – wspomina.
Grzegorz: – Długo by opowiadać. W więzieniu byłem jednym z trójki – na kilkuset więźniów – „pilnujących porządku”. Byliśmy elitą, uczyliśmy innych, rozstrzygaliśmy spory. Kiedyś zagrałem z kolegą w karty „o duszę”. Przegrałem, spisaliśmy umowę, a ja poczułem dziwny niepokój, lęk. Niedługo później, gdy kładłem się spać, ale zanim usnąłem, zobaczyłem naprzeciwko mojego łóżka ubraną na biało dziewczynkę, całą rozświetloną, w pięknej sukience. Wierzę, że to był mój Anioł Stróż. Wtedy poczułem, że moja dusza jest bardzo ważna, że muszę o nią walczyć. Stanąłem trochę na nogi, ale szatan też ciągnął w swoją stronę, zwłaszcza po wyjściu z więzienia. Naprawdę mocny przełom nastąpił dopiero, gdy zmarła moja mama. Ona zawsze przyjeżdżała do mnie pełna miłości, a ja nie potrafiłem wyjść zza tego duchowego muru, za którym byłem. Te spotkania były dla mnie bardzo trudne. Widziałem w jej oczach cierpienie, choć ona o tym nie mówiła. Zacząłem się bardzo dużo modlić o łaskę nieba dla niej i ta modlitwa zaczęła mnie zmieniać. Niewiele z tego rozumiem, ale Bóg działa. Ja wiem, że się mam modlić, spowiadać, przyjmować Komunię i nie opuszczać wspólnoty.
Roman: – Trzy lata studiowałem medycynę, potem zarządzanie. Rzuciłem studia i zostałem przemytnikiem – od złota po ludzi na fałszywych dokumentach. Później w amerykańskich firmach uczyłem ludzi zarządzać sukcesem, zajmowałem się zarządzaniem kryzysowym, „optymalizowałem procesy” w dużych korporacjach, doradzałem zarządom. To mnie zaprowadziło do sukcesu materialnego. W moim życiu było wszystko oprócz Boga. Po sześciu latach wyszły moje sprawki z przeszłości i to wszystko runęło w ciągu pół roku. Jakby mi ktoś dywan spod nóg wyciągnął – mówi. Stracił żonę, potem dowiedział się, że ma raka, wylądował w celi z blaszaną miską – prosto z salonów. – W bezsilności zobaczyłem, że mam dwie drogi. Albo śmierć, albo „coś jeszcze”. Nie wiedziałem, co to może być, nie znałem Boga, ale przyszły łaska, pokój, światło. Nie wiedząc, co się dzieje, modliłem się swoimi słowami. Poszedłem na pierwszą pielgrzymkę, poznaliśmy się najpierw z Wojtkiem, później z Grzesiem. Połączyło nas doświadczenie wyjścia z niemocy – dodaje.
Teraz razem pielgrzymują. W drodze muszą sobie radzić nie tylko ze zmęczeniem, zmianami pogody, ciężarem wózka, ale też ze swoimi charakterami. – Pan Jezus jest z nami i udziela nam się Jego pokój – zapewnia R. Zięba. – To jest cudowne, kiedy dwóch typów o skrajnie różnych charakterach po jakiejś zwadzie pada sobie w ramiona. Potem każdy może drugiemu powiedzieć: „To dzięki tobie dzisiaj zyskałem”. I to jest nasza pielgrzymka – dodaje W. Jakowiec.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.