– Szukałem Boga bardzo daleko, w różnych miejscach na Ziemi, na obu biegunach, w Ameryce Południowej. Nie spodziewałem się, że spotkam Go zaledwie 5 km od domu – mówi Marek Kamiński, podróżnik i polarnik.
Naszą misją jest wspieranie ludzi w rozwoju osobistym, wpadliśmy więc na taki pomysł, by zapraszać do ośrodka osoby, które będą nas wszystkich inspirowały do tego rozwoju – wyjaśnia Agnieszka Kamińska, przewodnicząca zarządu Oddziału Gdańskiego Stowarzyszenia Psychologów Chrześcijańskich, które zorganizowało spotkanie ze znanym trójmiejskim polarnikiem. – Czytając książki pana Marka, stwierdziliśmy, że jest on osobą, która podobnie jak my myśli o człowieku, poszukuje głębi, jest propagatorem rozwoju osobistego, poznawania siebie, swoich pragnień i realizowania swoich celów – dodaje. Polarnik opowiadał uczestnikom imprezy zorganizowanej przez SPCh w Ośrodku Rozwoju Osobistego m.in. o procesie odkrywania siebie i wyznaczaniu sobie biegunów, czyli życiowych celów.
Kto pyta, nie błądzi
– Najlepszą drogą do odkrycia siebie i swoich marzeń jest rozmowa z samym sobą. Coś, za czym warto podążać, musi płynąć z naszego wnętrza – przekonuje Marek Kamiński. – Pamiętam, że w odkryciu mojego bieguna bardzo mi pomogło właśnie prowadzenie takiego dialogu z samym sobą – dodaje. Podróżnik podkreśla, że takie działanie w jego przypadku sprawdza się do dzisiaj. Najpierw rozmawia z samym sobą, pyta, co jest dla niego ważne, jakie myśli do niego powracają, obserwuje te myśli, stara się za nimi podążać i oswajać się z nimi. – Mój biegun „przyszedł”, kiedy miałem 31 lat (w 1995 roku Kamiński zdobył oba bieguny Ziemi – przyp red.). W sumie mogłem się na tym zatrzymać. Zamieszkać gdzieś i pisać książki. Mogłem żyć bardziej dla siebie – mówi. – Samo osiągnięcie celu jest fascynujące. Jednak to nie jest koniec. Często jest to początek naszej dalszej drogi – zwraca uwagę.
Słowa klucze
W docieraniu do obranego celu same emocje często okazują się niewystarczające. Pojawia się stan tzw. umysłu zniechęconego, który podpowiada: „nie dojdziesz”, „jest ciężko”. – Kiedy szedłem przez Grenlandię, zaczęło mi się wydawać, że nie przejdę już następnych 5 metrów, że serce mi bije tak, że za chwilę pęknie, ale chciałem dojść na drugą stronę tej Grenlandii – relacjonuje. – Pamiętam, że nagle zacząłem liczyć do tysiąca i odkryłem, że to liczenie mi pomaga. To był rodzaj medytacji, wprawianie się w stan pewnego transu i wyłączanie myślenia – tłumaczy. Podróżnik podkreśla, że w czasie wypraw bardzo pomagała mu także modlitwa. – Zawsze z rana odmawiałem: „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryio”, „Aniele Stróżu”. Modliłem się też za zmarłych, których znałem. To taki mój rytuał – kontynuuje. – Czasami powtarzałem sobie jakieś wiersze i piosenki. Środków szukałem w sobie. Czegoś znajomego, jakiejś melodii, która mnie poprowadzi.
Jak bumerang
– Gdy jeździłem z moim przyjacielem Jurkiem autostopem po Europie, jedyną książką, którą wtedy mieliśmy ze sobą, była Biblia. Pamiętam, że czekając na transport całe godziny spędzałem czytając Księgę Psalmów, Księgę Rodzaju czy Nowy Testament – wspomina podróżnik. – Nie doznawałem jednak od razu w związku z tym oświecenia. To słowo Boże było po prostu gdzieś we mnie zasiewane. Ale potem w bardzo niespodziewanych momentach wracało do mnie. Tak samo kiedy szedłem na biegun północny z Wojtkiem Moskalem – dodaje. Okazuje się, że kiedy po 30 dniach zapasy jedzenia i paliwa polarników drastycznie zmalały i praktycznie w żaden sposób racjonalnie nie było możliwe, żeby dojść na biegun, Markowi Kamińskiemu przypomniało się pewne słowo z języka hebrajskiego, które poznał na studiach filozoficznych. – Było to słowo, które Pan Bóg powiedział do Kaina, nim ten zabił Abla. Pan Bóg powiedział do niego „timszel” to znaczy „możesz”. „Możesz jeszcze odwrócić swój los”, „możesz zrobić coś innego” – tłumaczy. – Pamiętam, że to słowo obracałem w głowie przez całe dnie. Chwyciłem się go wtedy i ono było moją jedyną nadzieją – zaznacza.
Zaskakujące spotkanie
– Kiedyś rzadko udawało mi się dojrzeć w Ewangelii głębię. Tak naprawdę nauczyłem się ją czytać w tym roku. Uczestniczyłem w ćwiczeniach duchowych według św. Ignacego Loyoli u ojców jezuitów w Gdyni. To było czytanie Pisma Świętego połączone z kontemplacją – tłumaczy polarnik. – Przez to doświadczenie bardziej zrozumiałem Biblię i zdałem sobie sprawę, że całe życie szukałem Boga gdzieś bardzo daleko, w różnych miejscach na Ziemi, na obu biegunach, w Ameryce Południowej, a nie spodziewałem się, że spotkam Go zaledwie 5 km od domu, w kolegium jezuitów – podkreśla. Podróżnik dodaje, że do takiego niespodziewanego spotkania może właśnie dojść w miejscu najbardziej zwyczajnym. Niekoniecznie musi się to stać w Rzymie, Fatimie czy Santiago de Compostela.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.