O tęsknocie za prostotą i amerykańskim Kościele z ojcem Mariuszem Kochem, franciszkaninem pracującym w USA, rozmawia Agnieszka Gieroba.
Agnieszka Gieroba: Jest Ojciec Polakiem czy Amerykaninem?
O. Mariusz Koch: I Polakiem, i Amerykaninem. Jedno nie wyklucza drugiego. Urodziłem się w Ameryce, moi rodzice także, ale dziadkowie byli Polakami. Przyjechali do Stanów przed I wojną światową i mimo iż zaczęli tu nowe życie, mówili po polsku, przekazywali dzieciom zwyczaje, historię Polski i dumę z tego, że płynie w nas polska krew. Nikt z nas nie wyobrażał sobie świąt bez polskiej wigilii. W domu mówiło się zarówno po polsku, jak i po angielsku. I choć to angielski był moim pierwszym językiem, którym posługiwałem się i na podwórku, i w szkole, polskiego też się uczyłem. Szczególną motywacją dla mnie jako dziecka było to, że rodzice mówili po polsku zwłaszcza wtedy, gdy nie chcieli, byśmy o czymś wiedzieli. Wiadomo, że byliśmy ciekawscy i uczyliśmy się polskiego.
Jak to się stało, że przyjechał Ojciec do Lublina?
Przez ostatnie lata byłem przełożonym naszego zgromadzenia. Oznaczało to wiele pracy i odwiedzania naszych domów, które w ciągu 30 lat rozrosły się tak, że mamy 130 braci w różnych krajach świata. Skończyła się moja kadencja, mam urlop i czas na dłuższe spotkanie z Panem Bogiem. Pomyślałem, że chciałbym spędzić go w Polsce. Byłem już kiedyś w Lublinie w czasach komunizmu. Uczyłem się wtedy języka polskiego na KUL. W Lublinie też są bracia kapucyni, o których słyszałem od jednego ze znajomych braci w Ameryce. Zgodzili się udzielić mi gościny, więc przyjechałem pooddychać polskim Kościołem. Przyglądam się lubelskiej parafii, wspólnotom, braciom. Zdobywam doświadczenia, które będę chciał wykorzystać.
Z naszego polskiego punktu widzenia Ameryka wydaje się krajem dosyć laickim, jak więc odkrywał Ojciec swoje powołanie?
Ameryka nie jest taka, jaką można oglądać w telewizji. Filmy, które oglądacie w Polsce są dalekie od codzienności i amerykańskiej rzeczywistości. I choć to prawda, że o Ameryce nie można powiedzieć, że jest krajem katolickim, to są środowiska, które są bardzo z Kościołem związane. Ja w takim środowisku wzrastałem, więc odkrycie, że chcę zostać księdzem, nie było jakieś nadzwyczajne.
Patrząc na Ojca drogę kapłańską, można powiedzieć, że jest dosyć zawiła…
No cóż, mam za sobą różne doświadczenia. Wstąpiłem do seminarium diecezjalnego i zostałem księdzem. Święcenia przyjąłem w 1969 roku i pracowałem jako ksiądz w różnych parafiach i polskich, i amerykańskich. Byłem ojcem duchownym w seminarium diecezjalnym, odpowiedzialnym za sprawy powołań i formację młodych księży, byłem w końcu proboszczem. Zawsze jednak bliski był mi św. Franciszek i jego prosty styl życia. Rozmawiałem o tym także z moim biskupem. Jednak Kościół w Ameryce, w czasach posoborowych, nie miał tyle szczęścia, ile Kościół w Polsce. Zabrakło nam takiego Wyszyńskiego, który przeprowadziłby nas przez soborowe zmiany. W związku z tym zapanowało dosyć duże zamieszanie i trudno było się zorientować, jak to wszystko ma wyglądać. Na szczęście powoli coraz więcej ludzi zaczynało rozumieć odnowę soborową i nawoływanie do odrodzenia się życia w Chrystusie. W całym chaosie i skandalach, jakie panowały w Ameryce, ludzie tęsknili za powrotem do źródeł. Tak było między innymi we wspólnocie kapucynów w Nowym Jorku. Część braci chciała reformy zgromadzenia. Za przykładem św. Franciszka pragnęli prostoty życia, modlitwy, osobistego spotkania z Jezusem i pracy wśród ubogich.
Nie wszyscy jednak chcieli takich zmian. Po naradach z nowojorskim biskupem bracia, którzy chcieli zmian, otrzymali zgodę na założenie nowego zgromadzenia. Bracia wyszli z niczym, poszli na ulice do biednych. Dostali do użytku stary, zamknięty kościół na Bronxie. Mieszkała tam biedota, szerzyła się przestępczość, narkomania. Bracia zaczęli od gotowania zupy. Zasadą życia wspólnoty była codzienna, przynajmniej dwugodzinna adoracja, braterstwo, które polegało na wspólnej pracy, i posługiwanie najbiedniejszym. Zapisy zgromadzenia mówią, że nie możemy mieć niczego na własność. Jeśli zdarzyłoby się tak, że biedna dzielnica zamieni się w bogatą, nie możemy tam zostać. Musimy iść szukać biednych. Kiedy poznałem, jak żyją bracia, postanowiłem się do nich przyłączyć. Tak od 16 lat jestem kapucynem.
Czy Ojca zdaniem zmienił się lubelski Kościół od czasu, kiedy Ojciec był tu ostatnio?
Kiedy byłem tutaj w czasach komunizmu, było biednie. Lublin był szary, jeździły trolejbusy „ogórki”, które były dla mnie atrakcją. KUL był mały i przytulny. Nie było kolorowych reklam, nowoczesnych samochodów, ale zazdrościłem wam bardzo, że tak jasno widać, co jest dobre, a co złe. Diabeł był tak wyraźny, że każdy wiedział, że to on. W Ameryce wtedy był ten sam diabeł, ale był tak kolorowy i stwarzający pozory dobra, że trudno było go rozpoznać. Dziś w Polsce jest tak samo, jak wtedy w Ameryce. Mam jednak nadzieję, że Kościół, w Polsce, Kościół czyli ludzie wierzący, nie pójdą tak daleko jak w Ameryce. Poza tym jestem pod wrażeniem pracy lubelskich kapucynów, małych wspólnot, które spotykają się tak licznie i w niezmiennej życzliwości ludzi.
Kościół w Ameryce się obudził?
Porównując do pór roku, mogę powiedzieć, że Kościół w Ameryce jest gdzieś w kwietniu, czyli mamy wiosnę. Po zachłyśnięciu się różnymi nowinkami, wolnością seksualną, wolnymi związkami, życiem bez żadnych zasad moralnych, okazało się, że ludzie są nieszczęśliwi, że chcą wrócić do źródła, którym jest Bóg. Szukają prostoty, autentyczności, prawdziwej miłości. Okazało się, że życie z Bogiem jest zwyczajnie lepsze i łatwiejsze.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Mają uwydatnić, że jest to pogrzeb pasterza i ucznia Chrystusa, a nie władcy.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.