Przyznam, wobec doniesień z synodu czuję się bezradny. Co mi właściwie pozostaje?
Za nami półmetek tegorocznych obraz synodu biskupów poświęconych rodzinie. Wczoraj dotychczasową dyskusję podsumował relator generalny synodu kard. Péter Erdő. Przygotowany dokument wzbudził jednak sporo kontrowersji i emocji. Krytykował go na przykład arcybiskup Zbigniew Stankiewicz z Rygi, a arcybiskup Stanisław Gądecki posunął się nawet do stwierdzenia, że odchodzi się w nim od nauczania Jana Pawła II. Tekstu tego dokumentu nie znamy bo nie został podany do publicznej wiadomości. I chyba dobrze. Zasadne jednak wydaje się pytanie o to, co się na tym synodzie dzieje. Czeka nas jakaś rewolucja?
Mam nadzieję, że obawy wyrażane przez wielu katolików, jakoby ojcowie synodalni mieli papieżowi zalecić złagodzenie dyscypliny Kościoła odnośnie do nierozerwalności małżeństwa są jednak przesadzone. Nie sądzę też, by zmieniło się też jakoś zasadniczo podejście do różnych – jak to nazwał abp Stankiewicz – anomalii życia rodzinnego. Już jednak samo to, że wskutek wypowiedzi różnych hierarchów, zwłaszcza z Niemiec, takie obawy w ogóle się rodzą, jest dość niepokojące.
Wiem że papież Franciszek prosił biskupów, by wypowiadali się szczerze. Sam jestem zdania, że takie zgromadzenia nie są po to, by tylko przyklepać to, co sobie wymyślili przygotowujący synod. Tylko zastanawiam się jak to w ogóle możliwe, że tak wielu biskupów chciałoby zakwestionować to, czego Kościół przez wieki uczył? I był temu wierny, choć przyszło mu za to płacić wysoką cenę (vide sprawa żon Henryka VIII). Kim byśmy byli, gdybyśmy odeszli od jednoznacznej nauki naszego Mistrza? Dlaczego niektórzy nasi pasterze tego nie rozumieją?
Pisałem już kiedyś, że nie dziwiłbym się, gdyby Kościół jakoś zrewidował zasady dotyczące orzekania o nieważności zawartego małżeństwa. Sam mam wątpliwości, czy ci, którzy zawierają je w Kościele dla zachowania tradycji robią to jako faktycznie wierzący; a więc i faktycznie uznający katolicką naukę o małżeństwie, z jego nierozerwalnością włącznie. Ale robić jakieś wyjątki, gdy małżeństwo zostało zawarte ważnie?
Nie mam wpływu na to, co zdecydują biskupi albo i papież. Całą tę sytuację potraktowałbym jednak jako wyzwanie. Trudne wyzwanie. Bycia wiernym uczniem Chrystusa, choć przykład z góry jakoś nie najlepszy. Przecież to także my jesteśmy Kościołem (tylko proszę bez doszukiwania się aluzji do ruchu o tej nazwie w Austrii). Może niektórzy biskupi zwyczajnie muszą usłyszeć głos tych, którzy zaświadczą, że trwanie w małżeństwie to nie żadna fanaberia ale zwykły wymóg prawdziwej miłości?
Przecież jeśli kocham muszę być odpowiedzialny. Za tę, którą kocham, za naszą miłość. Nawet jeśli nie zawsze jest to wygodne. Rozpadnięcie się związku dwojga kochających się ludzi, ludzi którzy wspólnie wydali na świat owoce tej miłości, to jakaś kosmiczna tragedia. Jak można się z tym tak zwyczajnie godzić?
Miłość jako jedyna z cnót teologalnych ma atrybut wieczności. Ma nigdy się nie skończyć. Jeśli godzimy się z tym, że dwojga małżonków może się skończyć i tyle, to jak będzie wyglądało niebo? A może nieodwołalną miłość Boga do człowieka, którą wyraził godząc się na śmierć swojego Syna też powinniśmy traktować z przymrużeniem oka? Może też pewnego dnia, jak Mu się znudzimy, znajdzie sobie do kochania inne stworzenie?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Mają uwydatnić, że jest to pogrzeb pasterza i ucznia Chrystusa, a nie władcy.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.