W historii kina Cecil B. DeMille zajmuje poczesne miejsce. Nie było drugiego takiego speca od monumentalnych, kostiumowych superprodukcji, jak właśnie twórca „Kleopatry”, „Korsarza”, „Samsona i Dalili, „Króla Królów”, „Wypraw krzyżowych”, czy „Największego widowiska na świecie”.
Także oscarowe „Dziesięcioro przykazań” z 1956 roku zalicza się do hollywoodzkich kolosów, co widać niemal w każdym kadrze tego dzieła.
DeMille opowiada biblijną historię Mojżesza z niebywałym rozmachem. I nie chodzi tu tylko o imponującą scenografię. Także pojawiający się na ekranie aktorzy sprawiają wrażenie posągowych. Wszak Charlton Heston (Mojżesz) i Yul Brynner (faraon) przez niemal cztery godziny toczą ze sobą istny pojedynek gigantów, a i Yvonne De Carlo, wcielającą się w Seforę, należałoby nazwać pięknością posągową właśnie.
W warstwie muzycznej o dodatkową porcję wrażeń postarał się Elmer Bernstein – kompozytor-legenda, który na swym koncie będzie miał potem m. in. ścieżki dźwiękowe do takich hitów, jak „Siedmiu wspaniałych”, czy „Wielka ucieczka”.
Weźmy np. scenę, w której Hebrajczycy przygotowują się do opuszczenia Egiptu. Na ekranie widzimy nieprzebrane ludzkie masy i kotłujące się stada zwierząt, zza kadru dobiegają zaś dźwięki sygnalizujące coś niezwykle ekscytującego, radosnego. Wielką wolność i nadciągającą „nową przygodę”.
Gdy faraon zdecyduje się na pościg, usłyszymy już zupełnie inne brzmienia. Groźniejsze, pełne patosu, bardziej orientalne… Przypominające momentami podniosłe fanfary z parad wojskowych (bo czyż nie taką antyczną paradę serwuje nam reżyser na ekranie w tej sekwencji?).
W leksykonie "1001 filmów które musisz zobaczyć" (wyd. Muza, 2011 r.) przeczytać można m. in., iż film ten to groteskowa superprodukcja "pełna absurdów i wulgaryzmów". Zarzut kiczowatości pojawia się przy omawianiu tej pozycji bardzo często. Tymczasem trzeba pamiętać, że takie właśnie w latach '50 było amerykańskie, popularne kino.
Według mnie elementy łotrzykowskie, czy poetyka baśniowość (których także można się tu dopatrzeć), działają na korzyść tego filmu. Widz ma po prostu większą frajdę w czasie seansu! To właśnie urok starego Hollywood, którego zabraknie np. w „Biblii – początkach świata” Johna Hustona z 1966 roku. Tam - realistyczne już zdjęcia - nie nacieszą oka widza, jak tony scenograficznych cudów u DeMille'a.
Na koniec pozwolę sobie zamieścić cytat z publikacji "100 filmów biblijnych" (wyd. Rebis, 2005 r.). Ks. Marek Lis pisze tam: "DeMille był przekonany, że Dziesięcioro przykazań potrafi zjednoczyć świat. Wybierając Mojżesza na głównego bohatera myślał o przekroczeniu wyznaniowych i religijnych barier, jednocząc muzułmanów, żydów, protestantów i katolików. W konflikcie między Mojżeszem i faraonem ukazał historię narodzin wolności i walki między totalitaryzmem i niewolą. Dzięki temu film zawierał również silne przesłanie wolności, także politycznej - miał zjednoczyć wielkie religie w krucjacie przeciw ateistycznemu komunizmowi, wrogowi wszystkich religii".
***
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów oraz ABC filmu biblijnego
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.