Jak ciągle człowiek je byle co, to się przyzwyczai do tego stopnia, że mu potem dobre nie pasuje... czyli rzecz o najnowszym programie duszpasterskim 2013/14
W drodze do pracy wstąpiliśmy z żoną do piekarni po drożdżówki. Ale pachniało. Wybraliśmy, zapłaciliśmy i tyle nas widzieli. Potem zabrałem się do mojego ciastka i stwierdziłem, że coś mi nie pasuje. Więc mówię żonie, że jakieś ono dziwne. Żona, która ma bardziej wyrafinowany smak niż ja, wyprowadziła mnie z błędu, stwierdziwszy, że jest dokładnie odwrotnie. Drożdżówka smakuje naturalnie, a inne, które wcześniej kupowaliśmy, prawdopodobnie były czymś „ulepszane”.
Zjadłem więc całe ciastko i tak sobie myślę, że jak ciągle człowiek je byle co, to się przyzwyczai do tego stopnia, że mu potem dobre nie pasuje.
Z takimi „ulepszanymi” ciastkami mamy do czynienia na każdym kroku. Słyszałem ostatnio rozmowę pomiędzy księdzem i osobą świecką. „Czy w naszej parafii nie mogłyby niektóre nabożeństwa być trochę później, bo trudno z pracy zdążyć?”. „Raczej będzie trudno, bo po Mszy wieczornej księża spotykają się z grupami parafialnymi, a to są osoby, które najbardziej angażują się w życie parafii”.
A potem sobie przypomniałem, jak podczas podawania statystyk mówi się, że coraz mniej w parafiach ludzi zaangażowanych, że do Kościoła przychodzi zaledwie garstka tych, co administracyjnie do parafii należą.
No i właśnie. Przyzwyczajenie do pewnych schematów sprawia, że niekiedy są one nie do przełamania. Rozumiem, że księża, którzy uczą w szkole, przychodzą z niej często wykończeni, potem szybki obiad i dalej do codziennej roboty. Na więcej doby nie wystarczy, nie ma siły. Pytanie jest takie, czy nie należałoby nieco przenieść akcentów. Może do szkół posyłać katechetów świeckich, a księżom zostawić pole do manewru, pozwolić im od katechezy szkolnej odpocząć, a w zamian za to dać czas na zajęcie się tą częścią parafii, która w dostępnych grupach parafialnych się z jakichś powodów nie zmieściła. To taki postulat w związku z pojawieniem się informacji o nowym programie duszpasterskim na rok 2013/2014.
Czytam w nim między innymi o kilku aspektach. Między innymi o tym, że konieczna jest pogłębiona katecheza dorosłych, propagowanie lektury Pisma Świętego, wspieranie wiernych w znajdowaniu swojego miejsca w Kościele i szeroko pojęta ewangelizacja świeckich, by ci mogli potem samodzielnie podejmować zadania ewangelizacyjne. Tylko kto to ma zrobić, jak „przepis” na parafialne życie jest już dawno ustalony i specjalnie nie widać nadziei na jego odświeżenie?
Plan jest generalnie dobry, ale trzeba na początek przekonać ludzi do tego, że warto wyzwanie podjąć. Czytam ostatnio, jak osoby, którym, jak sądzę, zależy na Kościele, odpowiadają na listy duszpasterskie naszych biskupów na stronie odpowiadamy.eu. W odpowiedzi na List na Niedzielę Świętej Rodziny autor napisał tak:
„...skoro wiara ma być żywa, to trzeba rozbudzać entuzjazm. Do Chrystusa. Bo może i niedzielny rodzinny rosół jest tym, na co czeka się już w piątkowe popołudnie (...). Wtedy niedziela nie staje się rutyną, nie jest śmiertelnie nudnym obiadem i obowiązkiem. Znowu chodzenia do Kościoła. I wiadomo, że łażenie po centrach handlowych jest przede wszystkim nudne i nieeleganckie. Ale jeśli już wielu katolików zatraciło poczucie elegancji, to nie ma co tego konstatować albo grozić im palcem (...). Trzeba wzbudzić w nich pragnienie rodzinnego przeżywania (...). Ale pragnienia nie przychodzą na zawołanie, czasem długo nie chcą się pojawiać. Albo niektórzy nie rozumieją po co im by miały być takie pragnienia, bo bardzo polubili swój własny, (nie)niedzielny tryb życia".
Długawy ten cytat, ale on moim zdaniem trafia w sedno. Jeśli chcemy, żeby Kościół rozkwitał, najpierw musimy rozbudzić entuzjazm wiary... w sobie samym. Potem iść do ludzi i ich tym entuzjazmem zarażać. Wystarczy zajrzeć do „Dziejów Apostolskich”, by przekonać się, jak świetną robotę wykonywali pierwsi świadkowie Chrystusa, u których doświadczenie „Boga z nami” było świeże.
Trzeba zmienić radykalnie sposób głoszenia Dobrej Nowiny. Zacząć od udowodnienia światu, że faktycznie Dobrą Nowiną się zajmujemy, a nie systemem „upierdliwych” (jak to ostatnio zostało nazwane) zakazów i nakazów, które jedynie mają ludziom życie skomplikować. To nie jest tak!
Chrześcijaństwo uczy, że nieraz przez krzyż i cierpienie Bóg prowadzi nas ku lepszemu życiu. Chrystus, który przyszedł na ziemię, wyciągał rękę nieraz do biedaków, nędzarzy, chorych, upośledzonych, opętanych i leczył. Takimi biedakami potrzebującymi Jego pomocy jesteśmy wszyscy. Żyjąc w dostatku, tracimy poczucie tego, ale kiedy coś nam się sypie, kiedy to ciastko przestaje smakować, nagle zostajemy sami.
Bez Boga w tym momencie człowiek skazany jest na pustkę i samotność. To poczucie osamotnienia nieraz prowadzi do tragedii. Tymczasem my, chrześcijanie, mamy mówić: człowieku, nie jesteś sam. Nawet jak wdepnąłeś w największe bagno, jest dla ciebie nadzieja. Coś cię przygniotło? Bóg pomoże ci się pozbierać, a jak już wstaniesz, będziesz silniejszy.
Dopiero rozumiejąc, że Bóg nie chce nam niczego zabrać, wręcz przeciwnie, pragnie jego szczęścia, człowiek jest w stanie zaakceptować Boże „zasady gry”. Moralność jest pochodną zaufania do Boga i przeświadczenia o Jego miłości. Nie da się moralności wpajać człowiekowi, który nie rozumie, dlaczego życie według jej zasad się opłaca. Według mnie wielu ludzi dzisiaj po prostu nie ma tej świadomości, stąd zagubienie, niezrozumienie, bunt wobec Kościoła. I właśnie o tych ludzi trzeba zawalczyć. Udowodnić im, że karmią się byle czym, a tymczasem sprzed nosa znikają im prawdziwe specjały.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Opisuje swoje „duchowe poszukiwania” w wywiadzie dla„Der Sonntag”.
Od 2017 r. jest ona przyznawana również przedstawicielom świata kultury.
Ojciec Święty w liście z okazji 100-lecia erygowania archidiecezji katowickiej.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.