Jan Paweł II dostał listę hierarchów, którzy mieli z nim odprawić Mszę św. kanonizacyjną o. Kolbego. Spojrzał i zapytał: „A gdzie jest ks. Szweda?”. Chodziło o proboszcza z Łazisk.
W ten sposób Konrad Szweda rodem z Rybnickiej Kuźni został jedynym księdzem niebędącym biskupem, który odprawiał z papieżem tę Mszę św. kanonizacyjną. Choć nie żyje od 24 lat, związane z nim parafie świętują 100. rocznicę jego urodzin, która przypada w sylwestra.
Żeby mu nie zawróciła
Niektórzy znają go głównie jako oryginała. Na całą diecezję były słynne jego rozbudowane, śpiewane modlitwy wiernych, które zamieniały się czasem w przegląd wydarzeń dnia. – Kiedyś zaśpiewał: „Módlmy się za władze Szwecji, które uwolniły ambasadę amerykańską z rąk terrorystów, i nie musiały wzywać naszych zomo-o-owców!” – wspomina pochodzący z Łazisk ks. Andrzej Suchoń, dzisiaj proboszcz w katowickim kościele Mariackim. Ksiądz Szweda wspominał w modlitwach wiernych także o swoich klerykach, których tytułował księżmi. – Po przyjeździe na wakacje dowiadywaliśmy się w kościele, co będziemy robić. Raz słuchamy, a ks. Szweda śpiewa: „Módlmy się za księdza Andrzeja, który zdał wszystkie egzaminy i przyjechał odpocząć, ale myślę że nie będzie próżnował, bo trzeba zrobić porządek na cmentarzu i ułożyć cegły na budowie, żeby mu, mój Boże, jakaś w głowie nie zawróci-i-iła” – śmieje się ks. Suchoń. Kiedyś w czasie pogrzebu w Łaziskach okazało się, że nie ma ministranta. Ks. Konrad wyjął więc krzyż z samochodu i zaczął się rozglądać, kto mógłby go nieść. Stała tam babcia ubrana po chłopsku, czyli w białej jakli i kiecce. To do niej podszedł proboszcz. „Księże prałacie, czemu ja? Jestem tu najstarsza, ledwo chodzę” – broniła się staruszka. – A ks. Szweda: „Mój Boże, ale wyście som tak nojbardzij do ministranta podobni!” – opowiada ks. Suchoń. – Dla innych to było śmieszne, ale on był w tym bardzo autentyczny. Nigdy nie grał. Często też się wzruszał – mówi. Kiedy opowiadał o obozie Auschwitz, czasem nawet płakał.
Zakrywam kocem twarz
Niemiecka policja przyszła po niego o piątej rano 18 grudnia 1940 r. W zatłoczonej więźniami piwnicy gmachu gestapo w Chorzowie młody niemiecki strażnik ciężko go pobił, a potem stanął mu na klatce piersiowej jak tryumfator. To był jednak dopiero początek, bo stamtąd ks. Konrad pojechał do obozu Auschwitz. „Przestajecie być ludźmi, a stajecie się numerami!” – ryczał esesman. A kierownik obozu Karl Fritsch mówił: „Jeśli w transporcie są Żydzi, nie mają prawa żyć dłużej niż dwa tygodnie, księża miesiąc, inni trzy miesiące”. Już w pierwszych dniach zobaczył rzeczy potworne, trudne do wyrażenia słowami. Widział ludzi wymyślnie duszonych przez esesmanów, dobijanych, widział osłabłych więźniów przy powrocie z pracy ciągniętych przez towarzyszy za nogi tak, że ich głowy obijały się o ziemię. „Późnym wieczorem zakrywam kocem twarz, nie chcąc patrzeć na przerażającą rzeczywistość. W głowie snują się myśli, rodzi się niepokój, budzą pytania: dlaczego ludzie są okrutni? W obozie zabrakło miłości, a gdzie jej nie ma, tam jest piekło” – napisał później we wspomnieniach „Kwiaty na Golgocie”. Opisał tam jednak wielu więźniów, którzy nawet w tym piekle kierowali się miłością. Sam też szybko zaczął w Auschwitz służyć ludziom. W Wigilię 1940 r. przemówił w baraku: „Przyjaciele! Dziś Jezus rodzi się na słomie w ubóstwie i opuszczeniu. Jako Dziecię musiał uchodzić na wygnanie, twarde wieść życie wśród obcych. Podobnie my w niewoli, z dala od swoich, przeżywamy święta. Zabraknie nas przy stole wigilijnym w rodzinnym domu. Popłyną łzy matek, żon, dzieci, które modlić się będą za nas. Łączmy z ich modlitwami nasze prośby do Boga. Ufajmy w Jego moc, bo kto Bogu zaufał, nie zginie na wieki” – powiedział.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).