Nigdy nie mów „potem”

Przemysław Kucharczak; GN 51-52/2012 Katowice

publikacja 29.12.2012 07:00

Jan Paweł II dostał listę hierarchów, którzy mieli z nim odprawić Mszę św. kanonizacyjną o. Kolbego. Spojrzał i zapytał: „A gdzie jest ks. Szweda?”. Chodziło o proboszcza z Łazisk.

Ks. Konrad Szweda ZE ZBIOROW ARCHIWUM ARCHIDIECEZJALNEGO W KATOWICACH Ks. Konrad Szweda

W ten sposób Konrad Szweda rodem z Rybnickiej Kuźni został jedynym księdzem niebędącym biskupem, który odprawiał z papieżem tę Mszę św. kanonizacyjną. Choć nie żyje od 24 lat, związane z nim parafie świętują 100. rocznicę jego urodzin, która przypada w sylwestra.

Żeby mu nie zawróciła

Niektórzy znają go głównie jako oryginała. Na całą diecezję były słynne jego rozbudowane, śpiewane modlitwy wiernych, które zamieniały się czasem w przegląd wydarzeń dnia. – Kiedyś zaśpiewał: „Módlmy się za władze Szwecji, które uwolniły ambasadę amerykańską z rąk terrorystów, i nie musiały wzywać naszych zomo-o-owców!” – wspomina pochodzący z Łazisk ks. Andrzej Suchoń, dzisiaj proboszcz w katowickim kościele Mariackim. Ksiądz Szweda wspominał w modlitwach wiernych także o swoich klerykach, których tytułował księżmi. – Po przyjeździe na wakacje dowiadywaliśmy się w kościele, co będziemy robić. Raz słuchamy, a ks. Szweda śpiewa: „Módlmy się za księdza Andrzeja, który zdał wszystkie egzaminy i przyjechał odpocząć, ale myślę że nie będzie próżnował, bo trzeba zrobić porządek na cmentarzu i ułożyć cegły na budowie, żeby mu, mój Boże, jakaś w głowie nie zawróci-i-iła” – śmieje się ks. Suchoń. Kiedyś w czasie pogrzebu w Łaziskach okazało się, że nie ma ministranta. Ks. Konrad wyjął więc krzyż z samochodu i zaczął się rozglądać, kto mógłby go nieść. Stała tam babcia ubrana po chłopsku, czyli w białej jakli i kiecce. To do niej podszedł proboszcz. „Księże prałacie, czemu ja? Jestem tu najstarsza, ledwo chodzę” – broniła się staruszka. – A ks. Szweda: „Mój Boże, ale wyście som tak nojbardzij do ministranta podobni!” – opowiada ks. Suchoń. – Dla innych to było śmieszne, ale on był w tym bardzo autentyczny. Nigdy nie grał. Często też się wzruszał – mówi. Kiedy opowiadał o obozie Auschwitz, czasem nawet płakał.

Zakrywam kocem twarz

Niemiecka policja przyszła po niego o piątej rano 18 grudnia 1940 r. W zatłoczonej więźniami piwnicy gmachu gestapo w Chorzowie młody niemiecki strażnik ciężko go pobił, a potem stanął mu na klatce piersiowej jak tryumfator. To był jednak dopiero początek, bo stamtąd ks. Konrad pojechał do obozu Auschwitz. „Przestajecie być ludźmi, a stajecie się numerami!” – ryczał esesman. A kierownik obozu Karl Fritsch mówił: „Jeśli w transporcie są Żydzi, nie mają prawa żyć dłużej niż dwa tygodnie, księża miesiąc, inni trzy miesiące”. Już w pierwszych dniach zobaczył rzeczy potworne, trudne do wyrażenia słowami. Widział ludzi wymyślnie duszonych przez esesmanów, dobijanych, widział osłabłych więźniów przy powrocie z pracy ciągniętych przez towarzyszy za nogi tak, że ich głowy obijały się o ziemię. „Późnym wieczorem zakrywam kocem twarz, nie chcąc patrzeć na przerażającą rzeczywistość. W głowie snują się myśli, rodzi się niepokój, budzą pytania: dlaczego ludzie są okrutni? W obozie zabrakło miłości, a gdzie jej nie ma, tam jest piekło” – napisał później we wspomnieniach „Kwiaty na Golgocie”. Opisał tam jednak wielu więźniów, którzy nawet w tym piekle kierowali się miłością. Sam też szybko zaczął w Auschwitz służyć ludziom. W Wigilię 1940 r. przemówił w baraku: „Przyjaciele! Dziś Jezus rodzi się na słomie w ubóstwie i opuszczeniu. Jako Dziecię musiał uchodzić na wygnanie, twarde wieść życie wśród obcych. Podobnie my w niewoli, z dala od swoich, przeżywamy święta. Zabraknie nas przy stole wigilijnym w rodzinnym domu. Popłyną łzy matek, żon, dzieci, które modlić się będą za nas. Łączmy z ich modlitwami nasze prośby do Boga. Ufajmy w Jego moc, bo kto Bogu zaufał, nie zginie na wieki” – powiedział.

Więźniowie płakali. Słowa „kapelonka” znów zapalały do życia. Ściągnięto go do innych baraków, żeby tam też mówił. Harował i głodował ze wszystkimi, ale oprócz tego spowiadał. A od kiedy został pomocnikiem pielęgniarza w szpitalu obozowym, udzielił rozgrzeszenia setkom umierających. Widział, jak Niemcy zabrali kiedyś ok. 250 jego pacjentów, w tym wielu jeńców radzieckich, i odprowadzili ich do bunkra do zagazowania. Błogosławił ich i udzielał absolucji generalnej. Pewnego wieczoru poczuł, że musi natychmiast iść „na internę”. Usłyszał tam przeraźliwe jęki. „Co się dzieje?” – spytał. „Jeden z więźniów trzy dni już kona, a umrzeć nie może. 38 lat nie był u spowiedzi, prosi o księdza” – rzucił ktoś. Ks. Konrad podszedł. „Jestem księdzem katolickim” – powiedział. „To chyba sam Bóg cię tu przysyła” – powiedział umierający. Wyspowiadał się i chwilę po wyjściu ks. Szwedy umarł. Zrobiło to na świadkach takie wrażenie, że wszyscy poprosili o spowiedź, a „na sali chorych rodziła się dziwna atmosfera, przeniknięta Bożym pokojem, duchową równowagą. Wielu w takiej sytuacji odnajdywało Boga” – wspominał. W szpitalu pielęgnował też o. Maksymiliana Kolbego i zaprzyjaźnił się z nim.

Odliścianie terenu

W książce „Świadectwo śląskiego kapłana” księża Józef Kiedos i Antoni Brzytwa napisali o ks. Szwedzie: „Po wojnie długo oczekiwał na objęcie samodzielnej placówki. Nie ukrywał tego, jak bardzo chciał być proboszczem. Często modlił się o to – jak sam żartobliwie mówił – takimi słowami: »Panie Boże, spraw, by mi chociaż najmniejszą parafię w diecezji dali«. Wreszcie otrzymał skierowanie do faktycznie najmniejszej, tworzącej się wówczas parafii w Chudowie, na co odpowiedział również żartem: »Panie Jezu, nie musiałeś mnie wysłuchiwać tak dosłownie«”. Później trafił do parafii św. Floriana w Chorzowie, gdzie dokończył budowę kościoła. W 1960 r. do aresztu ks. Szwedę wsadzili na cztery miesiące komuniści, twierdząc, że w czasie budowy wręczył urzędnikowi łapówkę. Był dla ludzi wielkim autorytetem. W czasie kolędy w Chorzowie wchodził nawet do knajpy, gdzie przesiadujący tam pijacy natychmiast rzucali się na kolana. Sam od piątej rano odśnieżał albo, jak mawiał, „odliściał teren kościelny”. Nawet na emeryturze miał tyle energii, że prosił biskupa Bednorza o pracę. Został więc proboszczem w Łaziskach Górnych. Zbudował tam dom parafialny. – Choć przyszedł jako emeryt, pałał gorliwością jak neoprezbiter. Przykładowo w Triduum Paschalnym księża zwykle dzielą się obowiązkami, a on wszystko chciał robić sam – mówi ks. Suchoń. Przy całej swojej oryginalności był bardzo mądrym księdzem. I nadzwyczaj pracowitym. Ks. Suchoń uważa, że był filarem diecezji. Zapamiętał, jak prałat Szweda każdego wieczoru błogosławił z tarasu na cztery strony mieszkańcom Łazisk. I jak codziennie odmawiał części brewiarza np. za małżonków czy za młodzież z parafii. Pamięta też takie nauki ks. Szwedy, jak: „Nigdy nie należy mówić »potem«, bo »potem« znaczy nigdy, a w najlepszym wypadku byle jak”. – Nieraz mi się to powiedzonko przypomina i mnie mobilizuje – wyznaje.