Od dłuższego mówi się o prywatyzacji doświadczenia religijnego. Można zastanawiać się, czy nie jest to proces, trwający od stuleci.
Na pewno skłaniają do zadawania pytań.
Przyszedł na mszę. Człowiek znany, rozpoznawalny. To było najpierw. Potem ksiądz od ołtarza krótko go powitał. Potem ten rozpoznawalny nie został, wyszedł.
Co ja z nimi mam…
Chrześcijaństwo bez odniesienia do tajemnicy miłości Jezusa z Nazaretu pozostaje niezrozumiałe i nie do przyjęcia.
Nie nazywając Dekalogu ani Ewangelii po imieniu, musimy mieć je w sobie jako szkielet całej reszty, siebie samych i świata jaki budujemy. I dopiero tu zaczyna się skuteczna polityka.
Są doświadczenia, które nawet ludzi bez nóg stawiają na nogi i wyciągają z beznadziei.
Tłumaczących złożoność świata, zachodzących w nim procesów, nie brakuje. Ilu chce ich słuchać i próbować zrozumieć?
Myślę, że najwyższy czas zmienić tę narrację.
Jest w tym jakiś smutek, to na pewno. Ale i jakaś nadzieja. Dla nas wszystkich.