Tyle rzeczy mnie denerwuje, tyle złości… Niepotrzebnie, prawda?
Środa w Oktawie Wielkiej Nocy… Nie umiem się nacieszyć tymi kolejnymi Ewangeliami o spotkaniach Zmartwychwstałego z uczniami. Ta z początku niedowierzająca radość, potem radość jakby przytłumiona pytaniem „i co dalej”, zwłaszcza dla świadomego swojej niewierności Piotra... I ta normalność w zachowaniu Jezusa, jakby nic nadzwyczajnego się nie stało: jestem z wami, nie obawiajcie się, dajcie coś jeść… Albo potem, w chyba najpiękniejszej scenie, tej nad Jeziorem Galilejskim, zarzućcie jeszcze raz sieci, a ja tymczasem zrobię wam śniadanie…
Od lat mam wrażenie – zapewne niesprawiedliwe – że nie bardzo umiemy Wielkanoc świętować. Że Wielki Post, owszem, choć jest tylko przygotowaniem do tych świąt: mnóstwo postanowień, inicjatyw, nabożeństw… A potem, po przejmującym Triduum, jakby wszystko szybko przyćmione zostało... przejedzeniem. Zbyt szybko – tak mi się wydaje – nad tym, było nie było, najważniejszym wydarzeniem w „porajskiej” historii człowieka, przechodzimy do porządku dziennego. I choć w liturgii utrzymuje się klimat paschalnej radości, już w II niedzielę Wielkanocną mówimy o miłosierdziu, w kolejną o Biblii, jeszcze następną o Dobrym Pasterzu… Nie no, dobrze, ale jakby w oderwaniu od zmartwychwstania. Jakby temat nas znudził. A przecież wieść, że grób Jezusa był pusty, że On żyje, to zapowiedź naszego kiedyś zmartwychwstania. I życia bez końca w świecie z nowy niebem i nową ziemią. W obliczu nieuchronnej śmierci, w świecie niepewności i tylu niepokojów, niesamowita perspektywa.
Myślę sobie, że i dla rekolekcji byłby to czas bardzo ciekawy. No bo w Wielkim Poście jakoś mocno akcentuje się wyrzeczenie, zmaganie ze sobą. Jakby dobro było czymś uciążliwym i przykrym. Tymczasem perspektywa wielkanocna jest znacząco inna. Pozwala patrzeć na siebie, bliźnich, na cały świat – z dystansem. Pomaga nie koncentrować się na sobie, bo skoro wszystko mam, to nie ma problemu, bym dzielił się z innymi i im służył. Pomaga nie żołądkować się przytłaczającym złem, bo przecież ono zostało pokonane i na pewno nie będzie miało ostatniego słowa. Wielkanocny chrześcijanin to chrześcijanin z pierwszych rozdziałów Dziejów Apostolskich. Taki, dla którego nawrócenie – czyli zmiana sposobu myślenia – nie jest problemem, bo jak ma się zapewnione niebo, to posiadanie, zaszczyty, dobre o sobie mniemanie nie mają większego znaczenia.
Hm. A gdyby jeszcze, na podobieństwo wielkopostnych, robić wielkanocne postanowienia? Nie byłoby głównie „odmawiam sobie”, „poświęcę więcej czasu” i temu podobne, a byłoby „spojrzę z dystansem”. Ot, na męczącego samochwałę w pracy, na zakłamanych polityków, na żądnych władzy, choć już podstarzałych, więc bliskich śmierci dyktatorów….
Nie, nie ma co tworzyć nowych duszpasterskich programów. Ucieszmy się drogą, którą prowadzi nas liturgia. I przede wszystkim próbujmy zachować i ciągle odnawiać w sobie wielkanocną radość. Uda się, na pewno.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Piotr Sikora o odzyskaniu tożsamości, którą Kościół przez wieki stracił.