Ojciec Zdzisław Kijas w jednej ze swoich książek kolejny raz przygląda się mentalności współczesnych.
Dla lepszego zrozumienia przywołuje dwa obrazy: turysty i pielgrzyma. Pisze:„Kim jest turysta? Jest on przede wszystkim kimś spoza, skądinąd, przybył w dane miejsce i zaraz uda się w inne. Przemieszcza się dowolnie, bez zbytnich obciążeń materialnych, bez uczuciowych, historycznych, socjologicznych związków z miejscem, które odwiedza. (…) Nigdzie nie czuje się «u siebie», «w domu». Jest tu, ale nie jest stąd. (…) [Jest niczym pracownicy] wielkich korporacji międzynarodowych. Oczywiście, mają oni swoją siedzibę w konkretnym mieście, ale przecież nie są z tego miasta, nie żyją jego problemami, radościami i nadziejami, nie uczestniczą bezpośrednio w jego rozwoju. Istnieją poza nim. (…) Turysta nie troszczy się o to, gdzie jest i z kim się spotyka, on jest ciągle w drodze. (…) Pielgrzym udaje się wdrogę, aby powrócić wzmocniony. Jest mocno zakorzeniony w swojej codzienności, kocha ją, ciągle szuka sposobów, by ją udoskonalić. Stąd pielgrzymuje duchowo (często także materialnie), poszukując większej doskonałości” (Na pół umarły, ale nie martwy, s. 181-182). Taki pielgrzym to dla franciszkanina dobry Samarytanin z Jezusowej przypowieści, turyści – to mijający napadniętego przez zbójców kapłan i lewita.
Obaj: i pielgrzym, i turysta pokonują tę samą drogę, można się domyślać, że na pierwszy rzut oka trudno ich odróżnić. A jednak reprezentują postawy odmienne, czym innym owocujące. Skądinąd to ciut niepokojące, że można wykonywać te same gesty, mieć podobny ekwipunek, ale być kimś innym. Niewiele tu zależy od podróżniczych akcesoriów, a czasami to na nich właśnie się skupiamy. Droga życia, wychowywanie i samowychowanie do niej zakłada oczywiście posiadanie pewnych sprawności, kształtowanie ich – ale to nasze serce wydaje się mieć tu znaczenie rozstrzygające.
Oczywiście można by uogólnić i ubolewać, że stan naszych ulic, stosunki w pracy, to, co dzieje się w szkołach czy parafiach, udowadnia, jak wielu turystów jest pośród nas. Ludzi niezainteresowanych tym, aby ten świat zmieniał się na lepsze, nie angażujących się w to. Chcą czerpać, oczekują, ale nie dają nic od siebie, nic w zamian. Tyle że pretensje, nawet słuszne, wyraźnie artykułowane, nie zrobią z nikogo dobrego Samarytanina.
Czy to nie paradoks, że chrześcijanie – którzy przecież z definicji nie są stąd (nasza ojczyzna jest w niebie) – w świecie zachowują się (powinni) jak pielgrzymi, a nie jak turyści? Być może chcąc zmienić coś wokół siebie, od tego powinniśmy zacząć: od wiary kształtowanej modlitwą, pobożnością, karmiąc umysł i serce tym, co Boże. Nie są to przecież jakieś metafory, a konkretne czyny: wykonywane co dzień, od rana do wieczora, zgodne z rytmem liturgicznego roku i tym, co podpowiada nam tradycja Kościoła i kościelna wspólnota, w której żyjemy.
Jesteśmy tutaj wszyscy. Turyści i pielgrzymi w tym samym miejscu. Przemieszani ze sobą. Odnajdujący w sobie coś z obu tych postaci.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.