Na emocjach opiera się większość internetowych dyskusji o Kościele
W życiu tak już jest, że niektórych lubimy, a innych nie. Niekiedy mamy obiektywne powody, ale bywa też i tak, że sami do końca nie wiemy, dlaczego jedni budzą naszą sympatię, a inni nas irytują. A jeśli podajemy jakieś przyczyny, na przykład nielubienia, to jest to tzw. racjonalizowanie problemu, to znaczy najpierw żywimy negatywne, dość irracjonalne uczucia, a potem dorabiamy do nich niby racjonalne uzasadnienia. Ktoś powiedział, że niejednokrotnie myślimy, że myślimy, a tak naprawdę kierują nami uczucia, również jeśli nie przede wszystkim, te do końca nieuświadomione.
Popatrzmy na upodobania polityczne. Są ludzie, którzy starają się oceniać politykę na zimno: posiadają własne poglądy i analizują, które ugrupowanie ma program im najbliższy, i na nie głosują. Ale śmiem twierdzić, że wielu ludzi nie ma własnych, w miarę jasno określonych poglądów, a ich wiedza o polityce jest raczej marna. W swoich wyborach kierują się uczuciami lubienia lub nielubienia, które odznaczają się sporym stopniem irracjonalności. Dlatego też tak często przy ocenie różnych sytuacji stosuje się „logikę Kalego”. Prezydent Komorowski napisał, że łączymy się z narodem Japonii w „bulu” i „nadzieji”. Ci, którzy lubią obecnego prezydenta (albo nie lubią Kaczyńskich), fakt popełnienia przez niego błędów ortograficznych bagatelizowali, obracali w żart. Gdyby podobną gafę popełnił śp. Lech Kaczyński, ich reakcja byłaby całkowicie inna. Drwiliby z prezydenta nieudacznika, który „nas kompromituje”. Oczywiście analogiczny mechanizm reagowania można zauważyć u tych, którzy lubią Kaczyńskich, a nie lubią Komorowskiego.
Zupełnie jak w tym dowcipie, teologicznie słabym, ale dobrze ilustrującym rolę lubienia w ocenie sytuacji. Przychodzi Kowalski do spowiedzi, spowiada się gorliwie z nie tak znowu ciężkich grzechów, ale ksiądz odmawia mu rozgrzeszenia. Za jakiś czas idzie do drugiego księdza, ale i ten nie jest łaskawy. Kiedy sytuacja powtarza się po raz trzeci, zbulwersowany Kowalski podnosi oczy ku górze i pyta: „Ale dlaczego!”. Na co słyszy głos z nieba: „Bo ja cię, Kowalski, po prostu coś nie lubię”. Nie zapomnę pewnego redaktora, z którym robiłem swego czasu programy religijne dla jednej z telewizji prywatnych. Ów redaktor Panu Bogu się nie naprzykrzał, a o Kościele miał dość mgliste pojęcie. Można by powiedzieć, że byliśmy z różnych światów. Ale się polubiliśmy. Kiedyś redaktor zaprosił mnie do siebie, a jak już skosztowaliśmy tego i owego, to zebrało mu się na zwierzenia. W pewnym momencie rzekł: „Wiesz, mój Kościół to jesteś ty, Wacek Oszajca i ks. Czajkowski. Bo ja was lubię”. Szczerze się wówczas uśmiałem… Dziś sądzę, że taka postawa jest dużo częstsza, niżby się mogło wydawać.
Jako uczestnik różnego rodzaju dyskusji o Kościele zauważam, że niejednokrotnie większą rolę odgrywają emocje niż znajomość rzeczy. Ja na przykład bardzo cenię Benedykta XVI, ale znam katolików, którzy z trudem ukrywają, że go nie lubią. Zapytani, o co chodzi, odpowiadają w sposób, który można by streścić: „No bo on taki jakiś jest…”. I wyglądają na zadowolonych, jeśli uda im się znaleźć jakiś argument, a raczej pseudoargument, by zracjonalizować to swoje nielubienie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).