To nie ja zabieram Jezusa do chorych. To On mnie do nich prowadzi.
Na początku lutego, jak co miesiąc, byłem u chorych. Zwyczajna wizyta z Komunią świętą. W dwóch turach – bo w tej mojej niewielkiej parafii (niespełna 1300 dusz) mam chorych bez mała 40. Tak naprawdę to nie mogących przyjść do kościoła jest więcej, ale nie wszyscy o te comiesięczne odwiedziny proszą – tak jest wszędzie i tak było zawsze. Dokładnie tak samo, jak nie wszyscy uczestniczący (czy to dobre słowo?) we Mszy przystępują do Komunii. To jednak zgoła inny temat.
Zaskoczyła mnie szybko rosnąca liczba chorych. Przed laty wzrastała powoli, później była bardzo stabilna, utrzymując się na poziomie do 24 osób. Już wtedy potrzebowałem dwóch dni, by wszystkich odwiedzić – nie znoszę przy tej okazji pośpiechu. Tymczasem choć parafia maleje, liczba unieruchomionych w domu wzrosła skokowo! Trzeba by trzeci dzień dla nich znaleźć. Mimo narzekania na opiekę medyczną żyjemy dłużej. No i dobrze – bo to „dłużej” może być także moim udziałem i nie miałbym nic przeciwko temu.
Jacy są ci moi chorzy? Można by zrobić bardzo ciekawy album – każda twarz, każda postać inna, charakterystyczna. Temperamenty, usposobienia – jakże różne! Nie ma dwóch jednakowych, nie ma nawet dwóch podobnych. A gdyby nakręcić ileś tam filmowych migawek, powstałby zajmujący obraz. I nie byłby ani smutny, ani przygnębiający – raczej pogodny i nawet uśmiechnięty. Tak, tak – nawet uśmiechnięty. Mimo wieku, choroby, cierpienia, osamotnienia. A kontrasty! Na przykład pani Stefania licząca 97 lat i malutka Łucja licząca lat niespełna 6. Jednej i drugiej w życiu nie jest łatwo. Ale obie te panie zawsze są uśmiechnięte, ufne, pogodne. Obie mają podobny skarb – serce i opiekę bliskich.
Odwiedzając chorych, zaprzyjaźniłem się też z niektórymi zwierzakami w ich domach. Lalunia (papuga) wita mnie śpiewem melodyjki, której ją nauczyłem – chyba że jest w złym humorze. Wtedy milczy albo krzyczy. W innym domu Kicia (jasne, kot) miaucząc prowadzi mnie do drzwi i nastawia grzbiet, żeby pogłaskać. Jeszcze gdzie indziej czarny sympatyczny kundelek wiernie pilnuje mojego samochodu. I nie mówcie, że to nie na temat. Te zwierzaki to cząstka domu i świata ludzi chorych, unieruchomionych, samotnych.
Dlatego nie tylko staram się ten świat zauważać, ale bez dwóch zdań go polubiłem. Z pełną wzajemnością.
Przypuszczam, że Pan Jezus, z którym przychodzę, cieszy się i papugą, i kotem, i kundelkiem. Ale wiem, na pewno wiem, że przede wszystkim cieszy się z ludzi. Zwykle pogodnych, choć czasem zgorzkniałych, na ogół uśmiechniętych, bywa jednak, że i gderliwych. I cieszy się z tego, że może mnie do nich zabrać. Bo to nie ja zabieram Jezusa do chorych. To On mnie do nich prowadzi.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.