Socjologia? Wróćmy do Ewangelii

Błędna diagnoza uniemożliwia skuteczne leczenie. Niestety, często dziś błędnie diagnozujemy zjawisko odchodzenia od wiary.

Co sprzyja wierze? Dlaczego ludzie odchodzą od wiary? Takie i podobne pytania pojawiają się dość często w „katolickiej” przestrzeni publicznej. Pojawiają się różne pretensje, wskazywanie palcami winnych, a narzekaniu towarzyszą takie czy inne recepty na poprawę sytuacji. Słuszne te wszystkie opinie? Niesłuszne? Trudno jednoznacznie orzec. Na pewno jednak w pretensjach, narzekaniach i wskazywaniu winnych trochę za dużo krótkowzroczności. No bo na co wskazuje się dziś jako na powód odejścia od wiary w Chrystusa? Ano skandale natury seksualnej z udziałem duchownych i złe sobie z nimi radzenie przez kościelną hierarchię. Serio? To jest powód, dla którego w kościołach mniej ludzi? A może to tylko pretekst, a prawdziwy powód jest zupełnie inny?

W czasach całkiem jeszcze nieodległych, już po przełomie ’89 roku, jako powód odchodzenia od wiary dość często wskazywano wystawny styl życia księży. Drogie samochody, którymi podobno rozbijali się duchowni, wielkie pieniądze przeznaczane na taki czy inny cel, zawsze oczywiście niezgodny z oczekiwaniami oskarżających. A to źle, że na budowę kościoła czy jego wystrój, a to źle, że na radio itd. itp. Serio? To był powód, dla którego wielu rezygnowało z chodzenia do kościoła? A nie pretekst?

W odpowiedzi na podobne tłumaczenia przeprowadziłem kiedyś eksperyment. Uczniowie, także ci narzekający na księży, mieli wskazać złych księży spośród tych, których znali. Z parafii, z lekcji religii. Okazało się, że był z tym kłopot.  Ci, których znali, byli zasadniczo OK. Jeśli pojawiały się jakieś uwagi, to chodziło w sumie o drobiazgi. Tych księży, których znali zasadniczo też lubili. Źli księża to były jakieś mityczne „ktosie”, o których usłyszeli od innych. Najczęściej w mediach, nie od rodziny czy znajomych. Czy to, że do kościoła mieli mocno pod górkę, było w takiej sytuacji powodem czy pretekstem?

U źródeł problemu

Jeśli chcemy odpowiedzieć na pytanie o to, dlaczego wielu rezygnuje z chodzenia do kościoła czy nawet decyduje się dokonać apostazji (choć wystarczyłoby po prostu nie praktykować) nie wystarczy spojrzenie czysto naturalne, socjologiczne. Chrześcijanin powinien brać też pod uwagę powody natury duchowej. Nie chodzi o wymyślanie. Raczej o wzięcie na serio pod uwagę tych powodów, o których mowa w Ewangeliach czy szerzej, w Nowym Testamencie. Jesteśmy uczniami Chrystusa? Także więc w tej kwestii powinniśmy patrzyć na sprawy z perspektywy wiary, nie tylko z punktu widzenia socjologii. A wiara każe nam widzieć źródła niewiary nie tylko w zgorszeniu (prawdziwym czy wydumanym), jakie dają wierzący. A w czym? Ot, znana przypowieść o siewcy: czyż i w naszych czasach słowo Boże nie pada na drogę, między ciernie albo na glebę skalistą? Czy i dziś, nawiązując do innej przypowieści, Nieprzyjaciel nie dosiewa na polach dobra chwastów zła? Diagnozy stawiane przez Jezusa dwa tysiące lat temu sprawdzają się i w XXI wieku. Dziś jednak, w środę drugiego tygodnia wielkanocnego, warto zwrócić uwagę na przyczynę niewiary, o której mowa w Ewangelii tego dnia.

Im ciemniej tym przyjemniej

„Tak Bóg umiłował świat” – zauważa się dziś. I powtarza, że „Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony”. Dla wielu chyba dość uwierające są inne słowa z tych samych wyjaśnień Jezusa: „kto nie wierzy (w Jezusa), już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego”. Oj, potępienie? Jakie potępienie!? Niewygodne te słowa dla tych, którzy słusznie twierdząc, że Bóg jest miłością, nie chcą dostrzec, że miłość nie polega na udawaniu, że nie ma zła. Z perspektywy powodów, dla których człowiek – także współczesny – odrzuca wiarę, znacznie ciekawsze są jednak dalsze wywody naszego Mistrza.

„A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto źle czyni, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby jego uczynki nie zostały ujawnione. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki zostały dokonane w Bogu”.

Czy można istnienie takiego powodu odrzucenia Chrystusa nie zauważać? Czy wolno nam ignorować wyjaśnienia naszego Mistrza, a wszystko sprowadzać do win niektórych kapłanów i biskupów?

Kiedy przegląda się wypowiedzi ludzi tłumaczących, dlaczego nie chcą mieć nic wspólnego z Kościołem, trudno nie zauważyć pewnego przekłamania rzeczywistości, wyrażającego się w schemacie: „Kościół to siedlisko zła –  ja nie chcę mieć ze złem nic wspólnego – a więc nie chodzę do Kościoła”. Jest tu ukryte założenie, często zresztą prawie otwarcie pojawiające się w różnych wypowiedziach bardziej wojowniczo nastawionych niewierzących, że, po pierwsze, w Kościele jest samo zło i że, po drugie, poza Kościołem zła nie ma. Albo że przynajmniej zło poza Kościołem to margines, a w Kościele – dokładnie odwrotnie. A to nieprawda.

Nie ulega chyba najmniejszej wątpliwości, że wybuchłe jesienią protesty przeciwko decyzji Trybunału Konstytucyjnego, w której uznano przepisy pozwalające na aborcję eugeniczną za niezgodne z konstytucją, w dużej mierze inspirowane były przez osoby jak diabeł wody święconej bojące się zbliżyć do Światła. Nie? Dość często osoby te same się chwaliły, że mają za sobą aborcję. Trudno nie dostrzec, że pewnie właśnie dlatego, na zasadzie usprawiedliwiania się, do aborcji inne kobiety zachęcały i zgody na aborcję z byle powodu się domagały. To osoby dla których kontestacja Kościoła i jego nauczania z dużą dozą prawdopodobieństwa jest sposobem na leczenie własnego, ciągle gdzieś w sumieniu tlącego się poczucia winy.  Wspierały je środowiska głośno oskarżające Kościół o nietolerancję wobec osób „nieheteronormatywnych”. A więc też osoby, którym nie w smak zbliżać się do Światła. Bo w jego blasku ich czyny (nie oni sami) godne są potępienia. Kościół zły, Kościół ogranicza naszą wolność. Dlatego, choć była to decyzja Trybunału, Kościołowi w tych protestach też się dostało. Nie sposób tej zależności nie zauważyć.

Pewnie nie można uogólniać. Nie wszyscy uczestnicy tamtych protestów muszą być uwikłani w aborcję czy w praktyki „nieheteronormatywne”. Ale z cała pewnością możemy założyć, że część z nich miała też doświadczenia z pigułką „dzień po”, wielu innych problemy z zakazaną przez katolicką etyką seksualną antykoncepcją albo z  kwestią współżycia poza małżeństwem czy rozwodami. Sprzeciw który obserwowaliśmy z wielką dozą prawdopodobieństwa nie wynikał więc jedynie z czysto intelektualnie przekonania, że Kościół ogranicza ludzką wolność. Za tym stanowiskiem stała i ciągle stoi świadomość własnych grzechów. Łatwo je lekceważyć w gronie osób podobnie myślących. Zbliżenie się do światłą wymagałoby skruchy i pokuty. A tego ci ludzie nie chcą. I dlatego uciekają przed Światłem. Nie dlatego, że Kościół jest be. Dlatego, że w głębi serca świadomi są tego, że dopuścili się zła, ale na skruchę czy pokutę nie są (jeszcze?) gotowi.

Choć wymieniłem tu grzechy z zakresu szóstego i częściowo piątego przykazania, które w dzisiejszej kulturze są najmocniej kontestowane (bo raczej powszechnie nie kontestuje się „nie kradnij”)  warto pamiętać, że przykazań jest dziesięć. Każda świadomość popełnienia grzechu może skutkować podobnie. Ucieczką przed Bogiem, unikaniem światła, w którym człowiek zobaczyłby ohydę swoich czynów. Nic nowego. Dokładnie to właśnie zrobili w Edenie Adam i Ewa, prawda?

Gdzie szukać lekarstwa?

Jeśli chcemy więc uczciwie spojrzeć na problem odchodzenia od Kościoła, nie możemy wszystkiego sprowadzać do zbyt małych starań czy zgorszenia, jakie dali niektórzy kapłani i biskupi. Zwłaszcza że widać, iż do ich grzechów nie stosuje się tej samej miary, jak do podobnych grzechów innych członków naszej społeczności. Trzeba koniecznie zauważyć problem znany od czasów Edenu, a przypomniany przez Jezusa w Ewangelii Jana, że dość często powodem odrzucenia wiary jest, słuszne czy nie, poczucie własnej grzeszności. Ucieczka przed Bogiem bywa – chyba bardzo często – ucieczką przed trudnym, idącym na przekór ludzkim pragnieniom bycia OK uznaniem prawdy, że jestem, niestety, grzesznikiem.

Lekarstwem na odchodzenie dziś w Polsce młodych od Kościoła na pewno nie jest więc obwinianie duchownych o zgorszenia czy zbyt małą troskę o Kościół. Nie jest też, jak chcieliby niektórzy, lekceważenie grzechu i łatwe topienie ich w nic nie wymagającym Bożym miłosierdziu. Lekarstwem jest stworzenie błądzącym takich warunków, w których bezpieczni, w poczuciu poszanowania ich godności, będą mogli wejść na drogę nawrócenia i pokuty. Na pewno nie sprzyja temu duch nieustającej polemiki i potępień, jaki prezentuje np. całkiem wielu zaangażowanych w internetowe dyskusje katolików świeckich. Nie sprzyjają im jednak także głosy tych, dla których słowa nawrócenie i pokuta są wyrazem staroświeckości, która powinna ustąpić przed pozbawioną uznawanych za „stygmatyzujące” określeń nowoczesnością.

 

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
31 1 2 3 4 5 6
7 8 9 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11