Jaka korzyść płynie z lektury Arystotelesa, Platona i tylu innych, opisanych przez Tatarkiewicza w trzech tomach „Historii filozofii”?
Przetłumaczywszy „Traktat o metodzie” Kartezjusza Boy Żeleński kazał wydawcy opatrzyć go obwolutą: „Tylko dla dorosłych”. Biegła potem młódź do księgarni – jak później pisał Kornel Makuszyński – i z zarumienioną ze wstydu twarzą nabywała książkę, cichcem przynosiła do domu, by po nocach odkrywać o jakiej to tajemniczej metodzie rozprawia filozof.
W książce nic zdrożnego, co kazało by czytać ją z rumieńcem na twarzy, nie było. Mimo to młódź nie porzucała lektury. Wielu z nich, dzięki podstępowi Boy’a, liznąwszy odrobinę filozofii, sięgało później po dzieła klasyków i współczesnych. Z jaką korzyścią?
To samo pytanie, o korzyść, przez dziesięciolecia stawiali sobie studenci pierwszego roku niemalże wszystkich kierunków na polskich i nie tylko uniwersytetach. Jaka korzyść płynie z lektury Arystotelesa, Platona i tylu innych, opisanych przez Tatarkiewicza w trzech tomach „Historii filozofii”?
Pożytek żaden. O czym na własnej skórze przekonali się absolwenci filozofii ostatnich dziesięcioleci, próbując znaleźć jakiekolwiek zgodne z ich przygotowaniem zatrudnienie. Co komu po filozofie – zastanawiali się pracodawcy. Ale jeden z nich wyznał mi kiedyś: mając do wyboru inżyniera z zapleczem humanistycznym i inżyniera bez tego zaplecza, wybieram pierwszego. Bo potrafi analizować i ma wyobraźnię. Oczywiście wielu studentów, zmuszanych do wykucia na pamięć „definitio sit per genus proximus…” na logice oraz „barbara, celarent, dari, ferio…” na metodologii, również nie widziało sensu tej nauki. Sens odkrywali, łącznie z piszącym te słowa, po latach.
O przydatności tych wykładów student miał przekonać się później. Na seminarium naukowym. Gdy trzeba było przygotować referat, zabrać głos w dyskusji. Choć sama wiedza z logiki i metodologii nie wystarczała. Potrzebna była lektura. Pamiętam lubelskie seminaria u ś.p. księdza Jerzego Kopcia. Co pan/ksiądz od ostatniego seminarium przeczytał? (Już widzę zmartwioną minę niektórych czytelników.) Otóż ten, kto nic nie przeczytał nie miał prawa zabierania głosu. Mógł jedynie przysłuchiwać się dyskusji innych. Oczywiście chodziło o literaturę fachową.
Dziś uformowanemu w ten sposób studentowi trzeba współczuć. Sięga po wiedzę, w odpowiedzi link do jakiejś mętnej teoryjki. Sięga po argument „ad rem”, w odpowiedzi słyszy argument „ad personam”. Chce dialogu, w odpowiedzi otrzymuje prześmiewczego mema. Chce dogłębnej analizy, zmuszany jest do przeskakiwania z przysłowiowego kwiatka na kwiatek. Dyskusja o teoriach i hipotezach zamienia się w dyskusję o poglądach. Jest zdziwiony (przepraszam za nieco polityczny wyskok), gdy później słyszy ministra, tłumaczącego, iż ludzie wiedzą lepiej od lekarzy, jak należy człowieka leczyć. Otóż nie wiedzą. Różni ich wykształcenie. O czym nie tylko ministrowie zapominają.
Wiedza i zdolność logicznego, analitycznego myślenia, poparta solidną lekturą, ma jedną paskudną cechę. Jest niesamowicie oporna na argument „z linku”. Dominujący, niestety, w większości dyskusji. Pamiętam rozmowę, podczas której mój rozmówca kwestionował katolickość jednego ze współczesnych myślicieli. Ten akurat mnie od kilku lat fascynuje. Zbieram i czytam jego książki, śledzę co pisze w Internecie. Rozmówca rzucił linkiem, na co odpowiedziałem prośbą o konkretną, potwierdzającą tezę o byciu poza Kościołem, wypowiedź lub fragment książki. Gdy tego zabrakło rozmówca przerzucił się na argument „ze spowiednika”. Nie powiem, byłem brutalny. Zgodnie z zasadą świętej Teresy Wielkiej zasugerowałem, że „lepszy spowiednik mniej święty, a mądry, niż święty a głupi”. Więc lepiej go zmienić.
Aspekt intelektualny wiary, choć ważny, ciągle jest niedoceniany. A przecież pisał święty Cyryl Jerozolimski (w ubiegłym tygodniu w Godzinie Czytań), że są dwa rodzaje wiary. Pierwsza jest poznaniem, wcale nie tajemną, ale dostępną wiedzą. Pismo święte, Katechizm, dokumenty soborowe i encykliki. Przed mającym tak uformowaną wiarę otwiera się jej drugi rodzaj. To, co jest dziełem Ducha Świętego: wiara przenosząca góry.
W totalnym zamęcie, jakiego jesteśmy także w Kościele świadkami, potrzeba wiedzy i zdolności logicznego myślenia, dostrzegania złożoności procesów i ich ewolucji, dużej odporności na argument „z linku” i umiejętności odróżniania tego, co jest nauką, od tego, co jest zaledwie mało uzasadnionym poglądem. Jedynie „sapere aude” uchroni nas przed jeszcze większym chaosem i pogrążaniem się w destrukcję, otwierając drogę do bardziej dojrzałego postrzegania rzeczywistości, w jakiej przyszło nam żyć i wiary, zdolnej zmierzyć się z oporem góry.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).