Jeszcze na początku tego roku nawet do głowy by mi nie przyszło, że mógłbym jechać do Zambii i to na dwa miesiące. Jak? Za co? Kiedy? Oczywiście, wyjazd do Afryki już w dzieciństwie był marzeniem, ale raczej takim, który marzeniem zawsze pozostaje. Kiedy jednak pojawiła się możliwość wyjazdu, nie zastanawiałem się długo – praktycznie od razu się zgodziłem.
Wędkę zamiast ryby
I tu dochodzę do księży misjonarzy. Praca księży na misjach w krajach jak Zambia, znacznie się różni od pracy duszpasterskiej w Polsce. Tam praca duszpasterska to nie wszystko – bo jak można mówić o chodzeniu do kościoła, kiedy ciągle trzeba pilnować pola przed małpami? Albo jak mówić o czystości przedmałżeńskiej, kiedy tylko pewność licznego potomstwa daje im poczucie zabezpieczenia na przyszłość?
Afrykańska rzeczywistość bardzo różni się od naszej. Księża najpierw pomagają miejscowym, dają im perspektywy rozwoju, dopiero potem można im mówić o Bogu. Przez cały pobyt byłem pełen podziwu dla oddania misjonarzy swej pracy, a właściwie swemu powołaniu.
Pomagając trzeba wiedzieć jak to robić. Kapłani zdają sobie z tego doskonale sprawę. To oni widzą długofalowe konsekwencje różnorakiej pomocy napływającej do krajów takich jak Zambia. Trzeba dać wędkę, zamiast ryb. Gorzej, kiedy nie wiadomo skąd ją wytrzasnąć...
Oczywiście ta pomoc, choć bardzo ważna sama w sobie, jest jednak podporządkowana głoszeniu Słowa w całej parafii. A parafia Chingombe nie mała – jeden kraniec od drugiego dzieli 200 km...
Księża bardzo dużo przebywają w drodze, by dotrzeć do wszystkich parafian. Jeżdżą samochodami, na rowerach, chodzą pieszo. Z początku wydawało mi się to fajne, ciekawe, ale wystarczyło parę razy przejechać górską drogę, by stwierdzić, że to jest co najmniej uciążliwe. Niemniej póki jest tylko uciążliwe – to ok. gorzej gdy na drodze znajduje się zwalone drzewo, albo gdy z powodu deszczów można utknąć na parę godzin czy nawet dni.
Nie ma rzeczy niemożliwych
Pomoc jest bardzo potrzebna. Pomoc organizacji charytatywnych, wolontariuszy. Już wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych. Że można było kupić kupić komputery, które teraz służą młodzieży w Chingombe. Że można było zdobyć środki na sfinansowanie transportu i naszego (wolontariuszy) pobytu. Choć kosztowało to na pewno sporo czasu i zaangażowania, to jednak jestem przekonany, że było warto.
Na pierwszej lekcji obsługi komputera musiałem tłumaczyć co to mysz, co to klawiatura, jak ich używać. Teraz jednak, ci sami, którzy jeszcze nie dawno nie potrafili włączyć komputera, czy napisać krótkiego zdanie, teraz uczą innych, aby dać im większe szanse na dostanie się do szkół po dziewiątej klasie.
Dzisiaj słyszałem pewnego księdza, który zastanawiał się, kto więcej zyskuje – obdarowany, czy ten, który obdarowuje? Ja nie czuję żebym dał z siebie szczególnie dużo. Wyjazd sam w sobie wydawał mi się niezwykle interesujący i trudno tu mówić o jakimś poświęceniu (kto by nie chciał zobaczyć Afryki?). Wiem jednak, że ten czas mnie wiele nauczył.
Zdaję sobie sprawę, że nie tylko w Polsce ludzie mają problemy. Co więcej, problemy większości Polaków wcale nie są tak istotne jak się im wydaje. I jestem przekonany, że my mając takie, a nie inne możliwości nie powinniśmy dbać tylko o poprawę naszego dobrobytu, ale musimy patrzeć szerzej i dostrzegać też innych. A wiele nie trzeba, wystarczy trochę dobrego serca i ułańskiej fantazji...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).