Trochę serca i fantazji

Marek Sontag

publikacja 26.10.2010 09:35

Jeszcze na początku tego roku nawet do głowy by mi nie przyszło, że mógłbym jechać do Zambii i to na dwa miesiące. Jak? Za co? Kiedy? Oczywiście, wyjazd do Afryki już w dzieciństwie był marzeniem, ale raczej takim, który marzeniem zawsze pozostaje. Kiedy jednak pojawiła się możliwość wyjazdu, nie zastanawiałem się długo – praktycznie od razu się zgodziłem.

Trochę serca i fantazji Krzysztof Błażyca Myślisz o misjach? "Wystarczy trochę dobrego serca i ułańskiej fantazji" - przekonuje Marek, wolontariusz na misji w Chingombe w Zambii

Starszy brat wtedy powiedział, że w dwa miesiące i tak świata nie zbawię, a jedynie złapię jakiegoś afrykańskiego wirusa. Za to młodszy mu odpowiedział, że brak mu ułańskiej fantazji... Ja natomiast wiedziałem, że będzie to niesamowite przeżycie. Nie sądziłem jednak, że afrykańska rzeczywistość aż tak bardzo zmieni mój pogląd na różne sprawy.

Good morning, sir

Po przyjeździe zaskoczyło mnie wiele rzeczy. Po pierwsze: temperatura nie tak wysoka – jak się okazuje mają tu też chłodniejsze miesiące. Po drugie: duże miasto z masą ludzi i cywilizacja prawie jak w Europie – przylecieliśmy w końcu do Lusaki, ponad półtoramilionowej stolicy. Po trzecie: zauważyłem jednak duży kontrast – przy drogach z niezłymi samochodami chodzą ludzie na prawdę biedni. Zdziwień było o wiele więcej, a w mojej głowie cały czas mnóstwo, nie raz sprzecznych ze sobą, myśli.

W Zambii byłem ponad siedem tygodni – nie jest to zbyt długo, ale myślę, że wystarczy, aby przynajmniej trochę poznać jak wygląda i na czym polega życie w tamtym regionie. Ludzie jak wszędzie – jedni weseli, inni zamknięci w sobie. Jedni solidnie pracują, inni wolą pieniędzy szukać w kieszeni bogatszych.

Ja sam najbliższy kontakt miałem z moimi uczniami uczęszczającymi na kurs komputerowy w Chingombe. Jedna cecha wspólna osób, z którymi miałem styczność to szacunek dla drugiego, szczególnie dla mnie - białego. Z początku byłem tym bardzo zakłopotany.

Kiedy ktoś ze skłonem głowy podawał mi rękę i witał mówiąc „good morning, sir” czułem się jak podły angielski kolonizator znany z filmów o świetności Korony Brytyjskiej. Po pewnym czasie spostrzegłem, że tym szacunkiem nie darzą jedynie białych, ale i często siebie nawzajem.

Nie przywiązują jednak szczególnej wagi do konwenansów – kiedy ktoś na przykład przez przypadek szturchnie drugiego, nie musi grzecznie się uśmiechać, przepraszać i tłumaczyć, że było to nieumyślne. Druga osoba przecież to wie. Kiedy to zauważyłem, sam się zacząłem zastanawiać nad motywacjami mojego kulturalnego zachowania wśród innych – czy aby nie przesadna kurtuazja? To już chyba bliskie zachowaniu, wspomnianego wcześniej, „angielskiego kolonizatora”...

Pomoc… ale co dalej?

Nie raz też zastanawiałem się jaka jest ich wiara. Ciężko mi to było ocenić nie znając ich aż tak blisko, tym bardziej, że w kościele używali niezrozumiałego dla mnie języka Chibemba. Niektórzy chodzą do kościoła codziennie, inni w niedziele, a jeszcze inni rzadziej. Ale byli i tacy, którzy na odpust do Chingombe – centrum rozległej parafii – potrafili przebyć pieszo ponad 100 km!

Było jeszcze jedno odczucie, które towarzyszyło mi prawie cały mój pobyt w Zambii – niestety negatywne. Świadomość zacofania, biedy i, co najgorsze, perspektywy poprawy tej sytuacji dopiero w odległej przyszłości.

A przecież Zambia wcale nie jest biednym krajem na tle pozostałych państw Afryki. Widać, że mieszkańcy, choć mający niepodległość, dopiero uczą się funkcjonowania demokracji i wolnego rynku. Pomoc z zewnątrz może bardzo pomóc (i pomaga) w rozwoju, ale daleko im jeszcze do krajów rozwiniętych. I nie chodzi tu o współczynniki ekonomiczne, ale o to czy zwykły Zambijczyk będzie jadł coś więcej niż tylko nshimę (kaszkę kukurydzianą), czy będzie potrafił i miał warunki do utrzymania higieny, czy będzie miał zapewnioną pomoc lekarską kiedy jej będzie potrzebował, czy będzie miał więcej niż jeden komplet ubrań...

Wędkę zamiast ryby

I tu dochodzę do księży misjonarzy. Praca księży na misjach w krajach jak Zambia, znacznie się różni od pracy duszpasterskiej w Polsce. Tam praca duszpasterska to nie wszystko – bo jak można mówić o chodzeniu do kościoła, kiedy ciągle trzeba pilnować pola przed małpami? Albo jak mówić o czystości przedmałżeńskiej, kiedy tylko pewność licznego potomstwa daje im poczucie zabezpieczenia na przyszłość?

Afrykańska rzeczywistość bardzo różni się od naszej. Księża najpierw pomagają miejscowym, dają im perspektywy rozwoju, dopiero potem można im mówić o Bogu. Przez cały pobyt byłem pełen podziwu dla oddania misjonarzy swej pracy, a właściwie swemu powołaniu.

Pomagając trzeba wiedzieć jak to robić. Kapłani zdają sobie z tego doskonale sprawę. To oni widzą długofalowe konsekwencje różnorakiej pomocy napływającej do krajów takich jak Zambia. Trzeba dać wędkę, zamiast ryb. Gorzej, kiedy nie wiadomo skąd ją wytrzasnąć...

Oczywiście ta pomoc, choć bardzo ważna sama w sobie, jest jednak podporządkowana głoszeniu Słowa w całej parafii. A parafia Chingombe nie mała – jeden kraniec od drugiego dzieli 200 km...

Księża bardzo dużo przebywają w drodze, by dotrzeć do wszystkich parafian. Jeżdżą samochodami, na rowerach, chodzą pieszo. Z początku wydawało mi się to fajne, ciekawe, ale wystarczyło parę razy przejechać górską drogę, by stwierdzić, że to jest co najmniej uciążliwe. Niemniej póki jest tylko uciążliwe – to ok. gorzej gdy na drodze znajduje się zwalone drzewo, albo gdy z powodu deszczów można utknąć na parę godzin czy nawet dni.

Nie ma rzeczy niemożliwych

Pomoc jest bardzo potrzebna. Pomoc organizacji charytatywnych, wolontariuszy. Już wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych. Że można było kupić kupić komputery, które teraz służą młodzieży w Chingombe. Że można było zdobyć środki na sfinansowanie transportu i naszego (wolontariuszy) pobytu. Choć kosztowało to na pewno sporo czasu i zaangażowania, to jednak jestem przekonany, że było warto.

Na pierwszej lekcji obsługi komputera musiałem tłumaczyć co to mysz, co to klawiatura, jak ich używać. Teraz jednak, ci sami, którzy jeszcze nie dawno nie potrafili włączyć komputera, czy napisać krótkiego zdanie, teraz uczą innych, aby dać im większe szanse na dostanie się do szkół po dziewiątej klasie.

Dzisiaj słyszałem pewnego księdza, który zastanawiał się, kto więcej zyskuje – obdarowany, czy ten, który obdarowuje? Ja nie czuję żebym dał z siebie szczególnie dużo. Wyjazd sam w sobie wydawał mi się niezwykle interesujący i trudno tu mówić o jakimś poświęceniu (kto by nie chciał zobaczyć Afryki?). Wiem jednak, że ten czas mnie wiele nauczył.

Zdaję sobie sprawę, że nie tylko w Polsce ludzie mają problemy. Co więcej, problemy większości Polaków wcale nie są tak istotne jak się im wydaje. I jestem przekonany, że my mając takie, a nie inne możliwości nie powinniśmy dbać tylko o poprawę naszego dobrobytu, ale musimy patrzeć szerzej i dostrzegać też innych. A wiele nie trzeba, wystarczy trochę dobrego serca i ułańskiej fantazji...