Dziewięcioletni Jasiek przybiegł i zawołał: „Piotrusia nie ma!”. „Jak to nie ma?” – powtórzyłam otępiała. Zawalił mi się cały świat.
Jasiek Mela: – Kiedy miałem siedem lat, spłonął nasz dom w Malborku. Staliśmy i patrzyliśmy, jak tracimy wszystko. Półtora roku później utopił się mój młodszy brat, Piotruś.
Urszula Mela: – Pierwsza reakcja? Otępienie. Totalne zamknięcie się w sobie. Myśli o fatum krążącym nad rodziną. „Co robię nie tak? Co znowu zawaliłam?” − takie pytania wynikały z moich różnych urazowych historii. „Widocznie mi się należało”. Było strasznie. Przez miesiąc fizycznie bolało mnie serce. Na długi czas odcięłam logiczne rozumowanie. Jak to: „Piotrusia nie ma”? Co to znaczy?
Czy nie przemknęło mi przez myśl, że Pan Bóg nas nie lubi? Nie. On mi kompletnie zniknął z oczu. Gdybym kłóciła się z Nim, byłoby pewnie lżej. Ale ja Go nie widziałam. Byłam w ciemności.
O co chodzi?
Boga znalazłam późno, bo wychowałam się w ateistycznej rodzinie. Od dzieciństwa moją głowę rozsadzały pytania: „O co w tym wszystkim chodzi? Jak działa ten świat?”. To nie zawsze ułatwia życie, ale też dlatego już jako dorosła osoba przekonałam się, co znaczą słowa Edyty Stein: „Każdy, kto szuka prawdy, prędzej czy później znajdzie Boga”. Moja wiara przyszła przez intelekt. I nagle latem 1997 roku krótkie zdanie: „Piotrusia nie ma” spowodowało, że wszystko się rozsypało. Bóg zniknął mi z oczu. Pękła cała intelektualna przybudówka. Wszystko, w co wierzyłam, okazało się ułudą. Tak myślałam. Pojawiły się setki pytań typu: „A może Go po prostu nie ma?”. To było przerażające.
To nie jest tak, że nagle brakuje ci dziecka. Nie! Pozostaje po nim puste miejsce. Widzisz w autobusie puste siedzenie i myślisz: „O, tu powinien siedzieć mój synek”.
Ona mnie zrozumie
Po śmierci Piotrusia miałam kłopot, by patrzeć ludziom w oczy. Jedyna twarz, na którą mogłam patrzeć, to była twarz Maryi z obrazu jasnogórskiego. Wisiał w naszym kościele. Podniosłam wzrok, popatrzyłam Jej w oczy i wiedziałam jedno: Ona rozumie. Pamiętam to do dziś! Weszłam tam w ciemności, w ogromnym cierpieniu, i spojrzałam Jej w oczy.
Dopiero po latach zrozumiałam, o co w tym chodzi. Przynajmniej tak mi się wydaje. Chodzi o życie wieczne. Jesteśmy jednak tak skoncentrowani na życiu tu i teraz, na jego wygodach i niewygodach, że tracimy z oczu to, co najważniejsze. Czy Bóg daje cierpienie? Dopuszcza je? Trwa dyskusja. Bardzo „ustawiło mnie” pytanie: „Wolałabyś nigdy nie mieć Piotrusia i nie cierpieć, czy dostać go na siedem lat, wiedząc, że potem, po stracie, będzie strasznie bolało?”. To pytanie było jak grom z jasnego nieba. Wybrałam: Piotruś był prezentem, dostałam go na siedem lat. To sporo czasu. Pozostawił po sobie nie tylko pustkę, ale mnóstwo śmiechu, radości. Miłości w czystej postaci. Przyszło mi też do głowy, że nasza trudna rodzina musiała mieć wstawiennika. Piotruś jest wstawiennikiem.
Nie zabieraj mi drugiego syna, słyszysz?
Po śmierci Piotrusia Jasiek miał wypadek. Przez dwa tygodnie nie wiedzieliśmy, czy będzie żył. Zapytał mnie w szpitalu: „Mamo, czy ja przeżyję?”. „Oczywiście!” − cisnęło mi się na usta, ale odpowiedziałam bezradna: „Nie wiem”. Do dziś Jasiek opowiada, jak ważne były te słowa. Podświadomie czekał na: „Wszystko będzie dobrze” i początkowo się przeraził, ale zrozumiał jedno: że kiedy pyta, usłyszy prawdę i będzie mógł się z nią zmierzyć.
W szpitalu wołałam: „Nie zabieraj mi drugiego syna! Słyszysz?”. A przecież okazało się, że te dwa tygodnie czekania na to, czy Jasiek przeżyje, były bezcennym czasem dla naszej rodziny. Zmieniły nasze relacje. Mamy na oczach bielmo, widzimy po wierzchu. Usuwanie tego bielma boli, ale przecież warto. Po doświadczeniu cierpienia ludzie… pięknieją! Jest to paradoks niezrozumiały dla świata, który za wszelką cenę szuka znieczulenia. Skorupa pęka i wylewa się miłość. W chwili cierpienia dostrzegasz w drugim to, co ukrywa. Widzisz jego bezradność, nędzę, biedę. Inaczej spojrzałam na mojego męża. Zobaczyłam w nim biednego człowieka, który nie radzi sobie ze swym życiem. Nie widziałam jego zbroi, masek, agresji, ale rozdartą przez cierpienie biedę.
Początkowo nie rozmawialiśmy z Bogdanem o śmierci syna, bo każdy z nas był szczelnie zamknięty we własnym kokonie bólu. Czas leczy rany pod jednym warunkiem, że otrzymujesz lekarstwo. Dla mnie jest nim słowo Boże. Ono rozświetla i wyjaśnia to, co przeżywasz. Największym lękiem, który nas paraliżuje, jest lęk przed śmiercią. Mówię to również jako psycholog. Co nam może pomóc? Jedynie to, gdy ujrzymy, że naszym celem jest życie wieczne, a śmierć jest przejściem – bolesnym jak poród, ale jedynie przejściem. Celem jest zmartwychwstanie. Krzyż nie jest po to, byśmy na nim wisieli, ale przecież nie możemy zmartwychwstać, jeśli wcześniej nie umrzemy!
Bardzo dotyka mnie jeden z hymnów Romana Melodosa, zwanego też Pieśniarzem. To był żyjący w VI wieku mnich, poeta Cesarstwa Bizantyńskiego, autor kazań, które… wyśpiewywał! Do naszych czasów przetrwało jedynie 89. Pisał o Maryi pod krzyżem: „Jak owieczka, która widzi, jak prowadzą jej baranka na rzeź, Maryja szła za Nim przeszyta bólem, i mówiła: »Gdzie cię prowadzą, Synu mój? Dlaczego tak wcześnie kończy się bieg Twojego życia? Mów do mnie, nie omijaj mnie, proszę, bez słowa, Synu mój, Synu mój i Boże mój. Nigdy bym sobie nie wyobraziła, że zobaczę Cię w tym stanie. Nigdy bym nie uwierzyła, że dojdą aż do takiej nienawiści i wściekłości, wtrącając Cię do więzienia wbrew wszelkiej sprawiedliwości. Chciałabym zrozumieć, o, ja biedna! Jak to możliwe, że gaszona jest światłość? Jak to możliwe, że przybijają Cię do krzyża? Synu mój, Synu mój i Boże mój!«”. W tym hymnie Chrystus odpowiada: „Dlaczego płaczesz, Matko moja? Czy nie miałbym cierpieć? Czy nie muszę umrzeć? Jak zatem mógłbym zbawić Adama? Jak mogłabyś ujrzeć Ewę, która powraca do życia?”. Porażające. I do bólu prawdziwe.
Wysłuchał Marcin Jakimowicz
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.