O koszu, wypędzaniu szatana na Ukrainie i niedźwiedziach Kamczatki z ks. Janem Radoniem rozmawia Marcin Jakimowicz.
Został Ksiądz egzorcystą. Ukraina to kopalnia zabobonów, newage’owych pułapek, w które podszyci lękiem ludzie wpadają po uszy.
– To ogromny problem Ukrainy. Więcej profanum niż sacrum. Na jednej ścianie krzyż, a na drugiej szamański znak od wróżki. Kard. Jaworski wyznaczył mnie do modlitwy o uwolnienie i do egzorcyzmów. Uczyłem się od podstaw. Na Huculszczyźnie sporo historii obciążonych jest szamanizmem czy nawet przekleństwem. To rodzi potworne owoce. Na nasze Msze św. o uzdrowienie przyjeżdżało coraz więcej ludzi. Najważniejsza posługa dokonywała się w konfesjonale. Bardzo trudne i długie spowiedzi. Nie mieliśmy gdzie tych ludzi odesłać. Nie było wspólnot charyzmatycznych, które odradzają Kościół. Wracali do swych blokowisk.
Jezus mówił: „Wyjdź”, a Zły momentalnie wychodził. Dla kapłana egzorcyzm to wielka lekcja pokory. Zwłaszcza gdy ciągnie się latami…
– Tak. I wielka próba wiary. Czas uwolnienia wyznacza Bóg, nie egzorcysta. Wiele uczyłem się od o. Piątkowskiego, widziałem też, jak Bóg działa przez o. Pereirę, wielkiego charyzmatyka. Najdłuższy egzorcyzm jego życia trwał 3 minuty. Przypominał nam: Jesteśmy tylko narzędziami.
We Lwowie usłyszałem od dorosłego człowieka, który został bierzmowany: Tak trudno mi uwierzyć. Tyle razy byłem już w życiu oszukany...
– Podam przykład. Zakładałem w Zabłotowie ośrodek dla dzieci niepełnosprawnych intelektualnie. Jeździłem po domach, by namówić rodziców, by dali nam do ośrodka swe chore dzieci. Zdarzały się sytuacje, że rodzice, by „uniknąć wstydu we wsi”, przywiązywali swe dzieci do krzeseł i te biedaki siedziały tak wiele godzin schowane przed światem. Podjeżdżam pod jeden z domów. Mówię: Dajcie syna do ośrodka. Rodzice chowają się, przestraszeni. W końcu mówią: nie wierzymy. Najpierw wydaliśmy całe pieniądze na lekarzy. Ukraińscy spece od medycyny przekonywali ich, że można „wyleczyć” Downa drogimi zastrzykami! Biedni, łatwowierni rodzice słono za to płacili. Bóg jeden wie, co wstrzykiwano tym dzieciakom. Rodzice nie widzieli efektów, poszli do popularnych na Wschodzie wróżek. Znów zostawili u nich majątek. Bez efektu. Uderzyli do cerkwi, ale jakiś batiuszka rzucił „To diabelskie nasienie”. Zamknęli dziecko w domu. Widziałem, że to nie dzieci są chore. To rodziców muszę otoczyć modlitwą. Byli nieufni, bardzo poranieni. Powoli jednak zaczynali się otwierać. Cieszyłem się, że przychodzą. Nawet taka garstka. Słyszałem, że dalej na Wchodzie jest jeszcze mniej ludzi…
To po co poleciał Ksiądz jeszcze dalej na Wschód?
– Wola Boża. Odgórne polecenie. Po kilkunastu latach na Ukrainie ustatkowałem się. Bóg nie chciał widocznie, bym się przyzwyczaił i nie zaczął tego traktować jako „swoje”. Poleciałem na Kamczatkę. Był tam już mój proboszcz ks. Krzysztof Kowal. Kiedyś wsiadł na rower i przyjechał z Pomorza aż do Irkucka. Bagatela: trzy miesiące pedałowania.
Wylądował Ksiądz między dymiącymi ośnieżonymi wulkanami...
– Tak. Prześliczny kraj. Bezkresna tajga, psie zaprzęgi, kilka rodzajów łososia, przeczyste niebo. A z drugiej strony dramat: Pietropawłowsk – strategiczne miasto, które do niedawna było zamknięte. Ludzie sparaliżowani strachem. Wiedziałem, że ten ich lęk muszę oprzeć na Ofierze ołtarza. Sam tego nie uniosę, uzależnię się od ich strachu. Parafia jest trzy i pół razy większa od Polski. Do biskupa 4,5 tys. kilometrów (5 godzin samolotem), do dziekana leci się 2,5 godziny. Na Ukrainie mówiliśmy, że coś jest daleko, gdy było oddalone o 200 km. W Rosji liczymy od tysiąca. Jadę 650 km na Mszę dla 12 parafian.