Rzut bardzo osobisty

publikacja 01.07.2009 09:29

O koszu, wypędzaniu szatana na Ukrainie i niedźwiedziach Kamczatki z ks. Janem Radoniem rozmawia Marcin Jakimowicz.

Rzut bardzo osobisty foto: Romek Koszowski

Marcin Jakimowicz: Gra Polonia Przemyśl. Młodziutki Jan Radoń dostaje piłkę i rzuca za trzy punkty. Sala szaleje…

Ks. Jan Radoń: – Za trzy punkty rzadko trafiałem, bo byłem na centrze. W kosza zacząłem grać stosunkowo późno. Wcześniej grałem w siatkówkę, w Karpatach Krosno. Na koszykówkę przeszedłem jako dwudziestokilkulatek. Trafiłem do Polonii przemyskiej. Moja drużyna była wicemistrzem Polski. Ale mnie wtedy już wywiało do seminarium…

Decyzję podjął Ksiądz z dnia na dzień? Na parkiecie?
– Nie. Rodziła się ona długo. Byłem ministrantem w rodzinnym Tarnowcu. Powołanie przyszło w momencie, gdy najmniej się tego spodziewałem. Otwierała się przede mną kariera sportowa. Chłopcy z zespołu mówili: zostań jeszcze na sezon. Ale mnie już ciągnęło w inny świat.

Popularność dla wielu sportowców staje się pułapką. Nie zaczynało Księdzu odbijać?
– Jeśli wygrywasz, kibice noszą cię na rękach. Czujesz się gigantem. Wielu dobrych chłopaków nie wytrzymywało ciśnienia i „poleciało”. Nie było wtedy jeszcze kapelanów, zaczęto powoli sprowadzać psychologów. Mnie na ziemię często sprowadzali rodzice. Graliśmy mecze w niedziele, ale ja zawsze byłem w kościele.

Kumple nie śmiali się?
– Nie. Wielu z nich też chodziło na Msze. Gdy odchodziłem do przemyskiego seminarium, zrobili mi piękne pożegnanie. Potem odwiedzali mnie kilka razy. Przyszli kiedyś w trudnej chwili: na parkiecie zmarł nasz kolega Mundek. Prosili o modlitwę.

Seminarium było lekiem na gwiazdorstwo?
– Tak. Łatwiej schować się tłumie, nawet przy moim wzroście. Tym bardziej że była nas setka. To był rocznik trzech diecezji. Już wtedy ciągnęło mnie na misje. Nasz wykładowca mówił nam: Słuchajcie, misja zaczyna się już 14 km stąd, za granicą z ZSRR, a nawet na przemyskim dworcu. Na Ukrainę wyjechałem tuż po święceniach.

Czy to nie jest dla młodziutkiego księdza rodzaj „samobójstwa”? Tu pełne kościoły, koszyki, a tam? Garstka.
– Na początku to trudne: człowiek staje przy ołtarzu w puściutkim kościele. Ciężko przywyknąć – pochodzę przecież z prężnego sanktuarium. Zawierzyłem temu, co usłyszał kiedyś Paweł: „Wystarczy ci mojej łaski”. Biskup Stanisław Padewski mówił nam: Zróbcie, co możecie. Ktoś, kto przyjdzie po was, będzie miał już łatwiej.

Sialiście, nie widząc owoców?
– Nawet nie sialiśmy. Sprzątaliśmy kamienie, oczyszczając pole pod zasiew.

Strasznie trudne dla współczesnego człowieka, który od razu chce zobaczyć efekt.
– Tak. I ważna lekcja: wzrost nie zależy ode mnie. Pierwsze dziecko ochrzciłem po 10 latach. I było to jedyne dziecko! Tak wygląda statystyka wielkiego misjonarza.

Nie ma pokusy, by wrócić na zachód? Na przykład do Rzeszowa, gdzie na ewangelizacyjny koncert przychodzi 30 tys. ludzi?
– Często zadawałem pytanie: „Po co?”. Ale zawsze słyszałem: „Bo Ja chcę, byś to robił”. Warto było 10 lat czekać na ten jeden chrzest. Praca na Wschodzie to praca indywidualna. Nie zakładałem, że nawrócę wszystkich. Gdy wyjeżdżałem z parafii po 13 latach, było w niej 75 osób, więc widać było wzrost.

Został Ksiądz egzorcystą. Ukraina to kopalnia zabobonów, newage’owych pułapek, w które podszyci lękiem ludzie wpadają po uszy.
– To ogromny problem Ukrainy. Więcej profanum niż sacrum. Na jednej ścianie krzyż, a na drugiej szamański znak od wróżki. Kard. Jaworski wyznaczył mnie do modlitwy o uwolnienie i do egzorcyzmów. Uczyłem się od podstaw. Na Huculszczyźnie sporo historii obciążonych jest szamanizmem czy nawet przekleństwem. To rodzi potworne owoce. Na nasze Msze św. o uzdrowienie przyjeżdżało coraz więcej ludzi. Najważniejsza posługa dokonywała się w konfesjonale. Bardzo trudne i długie spowiedzi. Nie mieliśmy gdzie tych ludzi odesłać. Nie było wspólnot charyzmatycznych, które odradzają Kościół. Wracali do swych blokowisk.

Jezus mówił: „Wyjdź”, a Zły momentalnie wychodził. Dla kapłana egzorcyzm to wielka lekcja pokory. Zwłaszcza gdy ciągnie się latami…
– Tak. I wielka próba wiary. Czas uwolnienia wyznacza Bóg, nie egzorcysta. Wiele uczyłem się od o. Piątkowskiego, widziałem też, jak Bóg działa przez o. Pereirę, wielkiego charyzmatyka. Najdłuższy egzorcyzm jego życia trwał 3 minuty. Przypominał nam: Jesteśmy tylko narzędziami.

We Lwowie usłyszałem od dorosłego człowieka, który został bierzmowany: Tak trudno mi uwierzyć. Tyle razy byłem już w życiu oszukany...
– Podam przykład. Zakładałem w Zabłotowie ośrodek dla dzieci niepełnosprawnych intelektualnie. Jeździłem po domach, by namówić rodziców, by dali nam do ośrodka swe chore dzieci. Zdarzały się sytuacje, że rodzice, by „uniknąć wstydu we wsi”, przywiązywali swe dzieci do krzeseł i te biedaki siedziały tak wiele godzin schowane przed światem. Podjeżdżam pod jeden z domów. Mówię: Dajcie syna do ośrodka. Rodzice chowają się, przestraszeni. W końcu mówią: nie wierzymy. Najpierw wydaliśmy całe pieniądze na lekarzy. Ukraińscy spece od medycyny przekonywali ich, że można „wyleczyć” Downa drogimi zastrzykami! Biedni, łatwowierni rodzice słono za to płacili. Bóg jeden wie, co wstrzykiwano tym dzieciakom. Rodzice nie widzieli efektów, poszli do popularnych na Wschodzie wróżek. Znów zostawili u nich majątek. Bez efektu. Uderzyli do cerkwi, ale jakiś batiuszka rzucił „To diabelskie nasienie”. Zamknęli dziecko w domu. Widziałem, że to nie dzieci są chore. To rodziców muszę otoczyć modlitwą. Byli nieufni, bardzo poranieni. Powoli jednak zaczynali się otwierać. Cieszyłem się, że przychodzą. Nawet taka garstka. Słyszałem, że dalej na Wchodzie jest jeszcze mniej ludzi…

To po co poleciał Ksiądz jeszcze dalej na Wschód?
– Wola Boża. Odgórne polecenie. Po kilkunastu latach na Ukrainie ustatkowałem się. Bóg nie chciał widocznie, bym się przyzwyczaił i nie zaczął tego traktować jako „swoje”. Poleciałem na Kamczatkę. Był tam już mój proboszcz ks. Krzysztof Kowal. Kiedyś wsiadł na rower i przyjechał z Pomorza aż do Irkucka. Bagatela: trzy miesiące pedałowania.

Wylądował Ksiądz między dymiącymi ośnieżonymi wulkanami...
– Tak. Prześliczny kraj. Bezkresna tajga, psie zaprzęgi, kilka rodzajów łososia, przeczyste niebo. A z drugiej strony dramat: Pietropawłowsk – strategiczne miasto, które do niedawna było zamknięte. Ludzie sparaliżowani strachem. Wiedziałem, że ten ich lęk muszę oprzeć na Ofierze ołtarza. Sam tego nie uniosę, uzależnię się od ich strachu. Parafia jest trzy i pół razy większa od Polski. Do biskupa 4,5 tys. kilometrów (5 godzin samolotem), do dziekana leci się 2,5 godziny. Na Ukrainie mówiliśmy, że coś jest daleko, gdy było oddalone o 200 km. W Rosji liczymy od tysiąca. Jadę 650 km na Mszę dla 12 parafian. To po drodze można spotkać chyba więcej niedźwiedzi?
– Jeśli się ma szczęście… Na Kamczatce jest ich sporo. Ostatnio widziałem dwa baraszkujące na drodze niedźwiadki. Jadę do tej dwunastki i wiem, że warto. Oni są naprawdę oddani Bogu. Choć ubodzy, dają dziesięcinę na swój kościół. Mniej narzekają. Potrafią się cieszyć z drobnostek. Gdy wyjdzie na chwilę słońce, wystawiają twarze na jego promienie, bo wiedzą, że za chwilę pojawią się czarne chmury. Na Kamczatce znakiem wiary jest już sama sutanna. Ludzie podchodzą i pytają: dlaczego nosisz krzyż? Podchodzi dziewczynka: A dlaczego masz krzyż z kościotrupem? Zacząłem wyjaśniać. Jej mama tłumaczy onieśmielona: Widzi ksiądz, ja nie potrafiłam jej odpowiedzieć, kim jest ten kościotrup.

Czy stojąc samotnie nad brzegiem Oceanu Spokojnego, nie tęskni Ksiądz do tych chwil, gdy rzucał w Przemyślu za trzy punkty?
– Nie. Niczego nie żałuję. To był etap. Bardzo dobry, ale tylko etap. Zresztą i dziś Bóg to wykorzystuje. Gdy widzę chłopaków z piłką, to podchodzę i rzucam. Może więcej zdziałam, rzucając, niż mówiąc „Przyjdźcie się modlić”? To rzucanie piłką ma sens. Przełamuje bariery. W Rosji pokutuje zaszczepione przez komunizm przekonanie, że kapłan to ktoś, komu „nie wyszło” życie. Nieudacznik. Ludzie widząc nas noszących worki z cementem, dziwią się: Dlaczego tak ciężko pracujecie? Uczono nas, że batiuszka nic nie robi, tylko wyciąga rękę po „diengi”. Dziwią się, widząc nas odśnieżających dwumetrowe zaspy.

Ile Ksiądz ma wzrostu?
– 2,07 m…

To przynajmniej z tej zaspy wystaje 7 centymetrów.
– Tak (śmiech). Mój proboszcz zawsze wysyła mnie przodem. W pracy na Wschodzie pomagają mi słowa Matki Teresy z Kalkuty: Wiara mnoży się przez dzielenie.

Dziwna logika. Z punktu widzenia człowieka absurdalna. Może łatwiej jej się nauczyć na Wschodzie?
– Myślę, że tak. Tu często kończy się logika. Gdy widzisz przed sobą mur nie do przeskoczenia, wzdychasz: to Rosja, to jest „wostok”. A tam, gdzie kończy się logika, częściej spogląda się na krzyż.


Ks. Jan Radoń - Urodzony w 1964 r. Tarnowcu koło Jasła, w młodości siatkarz Karpat Krosno i koszykarz Polonii Przemyśl. Studiował w seminarium duchownym w Przemyślu. Po święceniach kapłańskich kilkanaście lat spędził na Ukrainie, gdzie był m.in. egzorcystą. Od dwóch lat pracuje w parafii św. Teresy od Dzieciątka Jezus na Kamczatce.