Tak działalność świętego Mikołaja wyobrażała sobie Zofia Kossak-Szczucka. Opowiadanie pochodzi z książki "Szaleńcy Boży".
Na odgłos kroków odwrócili głowy. Mikołaj stał przed nimi, schylając się w kornym ukłonie. Nieśmiała jego twarz wyrażała najwyższe zakłopotanie, szerokie usta uśmiechały się niepewnie, a z całej postawy bił lęk nieczystego sumienia. Obrzucili go surowo badawczym wejrzeniem, siadając wygodnie na ławie.
— Mikołaju, synu Euzebiuszowy! — zagaił rzecz Markus Ancilla z powagą. — Jako przyjaciele ojca twego pobożnej pamięci przyszliśmy cię spytać, co czynisz...
— Zgorszenie miastu dajesz, którego ścierpieć nie możemy! — przerwał porywczo Chrystofor.
— Zbawienie duszy narażając — westchnął Lucjus, składając ręce na wydatnym brzuchu.
— Noce poza domem spędzasz — podjął surowo Ancilla — majątek nikczemnie marnujesz. Nie po to ojciec twój zapobiegliwie go gromadził...
— Hańbisz się! Tajnej rozpuście oddajesz!
— Powiadają już, żeś wiary świętej odstąpił, do pogańskich praktyk bezecnych należąc... Mikołaj potrząsnął głową przecząco.
— Oby tak nie było!... Dokąd zatem chodzisz nocami?
— Gadaj zaraz, a szczerze!
— W imieniu gminy żądamy!
A gdy oskarżony milczał uparcie, mnąc kraj sukni w drżących palcach, w sercu poważnych mężów wezbrał słuszny gniew.
— Biada ci, nieszczęśniku, który w szpony szatanów popadłeś! — zagrzmiał Chrystofor. — Biada ci! Ratować będziem twą duszę, z wolą czy bez woli, obaczysz!
Wyszli wzburzeni, otrzepując na progu starannie sandały. Mikołaj stał bez ruchu. Wyzwoleniec odprowadził ich do drzwi.
— Nie tak nas tu niegdyś przyjmowano — sapnął doń gniewnie Chrystofor. — Na taki żar nawet kropli wina nie podałeś, Symforionie!
— Nie mamy wina w domu, dostojny panie! — szepnął wyzwoleniec.
— Nie ma wina?! Cóż podajecie do stołu?
— Mleko kozie — westchnął sługa. — Młody pan przaśnymi plackami, figami i mlekiem żyje, a my z nim — dokończył żałośnie.
— Słyszeliście, szlachetni przyjaciele? — zagadnął za wrotami do towarzyszy Markus Ancilla. — W nocy fortunę trwoni na rozpustę, w domu zasię służbę głodzi...
— Czary to pogańskie! Czary! Tesalijskie jędze go zmamiły. Widziały praczki onegdaj podle gaju, któren ku wybrzeżu schodzi, korowód owych czarownic, przy miesiącu tańce swoje sprawujących...
— Uchowaj Boże! — wzdrygnął się z lękiem Lucjus.
— Na świętego Walentego męczennika! W gaju?! Toż tam Mikołaja, rzekomo wracającego z Andriaku, widziano!
— Baczycie?!
— Nie tylko dla pamięci cnotliwego Euzebiusza, lecz dla spokoju całego miasta, które za sprawą jednego apostaty nawiedzone przez demony być może, należy swawolę Mikołaja grzesznika ukrócić — stwierdził uroczyście Chrystofor.
Weszli do winiarni, gdzie znajomi zwartym kołem otaczali Serwiliusza owocarza. Geniusz dobroczynny nawiedził jego dom tej nocy. Mała Lucylla zdążyła zobaczyć, gdy znikał, długi szmat barwnej materii. Dziecko, jak to dziecko, upierało się, że była to sakwa z kwiecistego bławatu zeszyta, z której Geniusz wytrząsnął swe dary, niewątpliwie zaś musiał to być kraj szaty lub skrzydła.
Lecz trzej mężowie słuchali tego obojętnie. Co tam Geniusz! Dotąd nie był u nich i u innych, co najprzedniejszych. Nierównie więcej pochłania ich uwagę sprawa Mikołaja. Obiecali sobie roztoczyć baczny nadzór nad grzesznikiem.
Jakoż w parę dni później już go wykryli, przemykającego się nocą pod ścianami.
— Mikołaju! Mikołaju! Stój!
Słysząc wołanie porwał się uciekać. Skoczyli za nim. Wnet przyłączyli się do nich sąsiedzi, zwabieni hałasem. Mikołaj pędził jak jeleń, daremnie starając się zmylić pogoń w zawiłej plątaninie uliczek. Tłum, krzycząc i grożąc, biegł za nim. Gorliwsi kamieniami sięgali. Zbudziło się całe miasto.
Nieczuły z dawna na gwary zewnętrzne, w rozmyślaniach dusznych zatopiony, sędziwy biskup Epiphanes roztworzył szeroko w ciemność niewidome oczy. Wrzawa rozbudzonego miasta biła w okna, nie dochodząc doń. Daleki o całe światy od wrzaskliwych ludzi z dołu, uniósł się, zasłuchany w Głosy tajemne, Boskie, zza krawędzi świata dochodzące, których dźwięk tak jest odległy, iż czterdzieści lat ciszy straszliwej pustyni zaledwie nieraz wystarczy, aby je uchem pochwycić. Nakaz, tyle lat oczekiwany, przyszedł nareszcie i bił weń rozkazująco, mocno, nieodparcie. Przyłożył dłonie do czoła, by uciszyć szum, wypełniający suchą czaszkę niby morską konchę, i treść nakazu rozeznać. Zapragnął wstać i pójść, choć nie wiedział jeszcze, dokąd. Nie było nikogo w pobliżu. Diakoni zbiegli na dół, zwabieni krzykiem na placu, przeto sam dźwignął z wysiłkiem zniedołężniałe ciało. Drżącymi rękoma zmacał biskupie swe szaty. Włożył na głowę infułę. Podpierając się laską-krzywulą, schodził po schodach, wiedziony czuciem nieomylnym.
Głosy śpiewały wokoło i w nim. Rozeznawał je teraz wyraźnie: ptaszęcym chórem dzwoniły:
Naznacz go! Naznacz go! Naznacz go i spocznij rad...
Szedł ciemną nawą kościoła, szczęśliwy, wyciągając w ciemności ramiona ku temu, kogo głos zwiastował... Nareszcie będzie mógł spocząć!... Czuł już wieczną wiosnę duszy, ku której wyzwolić się osiągnie prawo. Odrzuci larwę cielesną starości jak łachman przykry, zetlały.
Zachwiał się nagle, bo człowiek uciekający upadł mu do nóg bezwładnie. Rozświegotały się Głosy, rozjaśniła się twarz starca. Niezbicie czując, iż trzyma w ramionach następcę, nie pytał, kim był ów człowiek ani skąd się wziął. Nie wiedział, że równocześnie wtargnął do kościoła groźny i wzburzony tłum. Blask pochodni rozświecał głęboką noc bazyliki. W tym świetle ujrzano starca, jak radosnymi rękami zdejmował z głowy infułę, tyle lat na głowie ciążącą, i wciskał na głowę zbiega. Z szyi krzyż, z ręki laskę pasterza krzywulę. W gorączce szczęśliwej zsuwał z sękatego palca pierścień, drżącą ręką szukał dłoni, na którą ametyst nasunie. A ustroiwszy, odwrócił go twarzą ku wyjściu i wzniósł wysoko błogosławiące dłonie nad głową wybrańca. Nie słyszał gniewnego szemrania. Tłum, zaskoczony, nie chciał ustąpić bynajmniej. Omyłka świątobliwego ślepca była zbyt widoczna i gorsząca. Szacunek wstrzymywał, rozsądek nakazywał przeciwdziałać rychło. Ruszono naprzód stanowczo. A w tejże chwili, wpółprzytomny ze wstydu i przerażenia, Mikołaj upuścił zawiniątko, kurczowo dotąd przy piersi trzymane. Upadło z szelestem na ziemię. Okrągłe placuszki z miodu, radość dzieci, potoczyły się po stopniach aż pod nogi tłumu.
— Sakwa Geniusza! — wykrzyknęła ze zdumieniem mała Lucylla, córka owocarza.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).