"Przystanek Jezus" powstał przed 10 laty jako akcja ewangelizacyjna, skierowana do uczestników festiwalu "Przystanek Woodstock", organizowanego przez Jerzego Owsiaka. Nie obyło się bez napięć, ale obie te imprezy współistnieją ze sobą. Ich tegoroczne edycje odbędą się na przełomie lipca i sierpnia.
Jak się układają stosunki„Przystanku Jezus” z „Przystankiem Woodstock”?
– Były napięcia, ale wyłącznie na płaszczyźnie organizacyjnej, czyli między panem Jurkiem Owsiakiem i na przykład mną. Media chcą na tym żerować i wywoływać skandale.
Na czym polegały te napięcia?
– Na tym, że organizatorzy „Przystanku Jezus”nigdy nie zgodzili się być jednym ze współorganizatorów „Przystanku Woodstock”. Wierzę, że pan Owsiak miał dobre intencje. Chciał, żeby naszych ludzi zaliczyć do Pokojowego Patrolu (wolontaryjnych służb porządkowych „Przystanku Woodstock” - przyp. JD). Ale my nie mogliśmy się na to zgodzić z bardzo prostego powodu: konwencja „Przystanku Jezus” i jego założenia są inne niż „Przystanku Woodstock”.
Czym w takim razie jest „Przystanek Jezus”?
– To ogólnopolska inicjatywa ewangelizacyjna. Podkreślam słowo „inicjatywa”, a nie „akcja”, dlatego że akcja to coś jednorazowego. Tymczasem „Przystanek Jezus” stał się ideą duszpasterską, która zrealizowała się w połączeniu doświadczeń ewangelizacyjnych neokatechumenatu, Ruchu Światło–Życie czy Odnowy w Duchu Świętym, KSM czy Focolare. To fenomen.
Ale tylko na jeden moment w ciągu roku.
– Okazuje się, że nie. Bo w ciągu tych 10 lat zyskaliśmy odwagę, by „Przystanek” dostał kółek, żeby ruszył w Polskę. W minionym roku zorganizowaliśmy cztery spotkania: w Krakowie, Warszawie, Lublinie, w Gliwicach. Myślę, że w tym roku pojawią się kolejne: Koszalin, Wrocław. W naszej bazie mamy już cztery tysiące ewangelizatorów.
Kim oni są? Potoczne wyobrażenie jest takie, że to nastolatki w długich spódnicach, które idą ewangelizować starych ćpunów.
– Nie, nie, nie. Przekrój jest duży: jest biskup, są wykładowcy akademiccy, lekarze, inżynierowie, studenci. Są wśród nas księża, siostry zakonne. Wszyscy mają powyżej 18 lat.
I oni podchodzą do gości leżących w namiotach, zaczepiają ich jak Świadkowie Jehowy?
– Nie ma czegoś takiego. Bywa, że młodzi prowokują nas zaczepnymi pytaniami i przekleństwami, ale trzeba wiedzieć, że przekleństwo, którego używa młody człowiek, to jego język, a nie wulgarność, którą on chce ciebie obrazić. Dlatego trzeba porzucić pruderię, bufonadę kościelną i stanąć na płaszczyźnie: człowiek z człowiekiem. Nie: chrześcijanin z człowiekiem. Trzeba być normalnym i ta normalność powoduje, że siadasz przy namiocie i nie mówisz sloganów, ale próbujesz zrozumieć tego człowieka. To zrozumienie jest fundamentem. A młodzi mają tysiące pomysłów na to, żeby ze sobą gadać. Świadczą o tym chociażby zdjęcia sióstr zakonnych obejmowanych przez harleyowców czy chłopaków w skórach i łańcuchach. Okazuje się, że oni mają wspólny język. I to nie jest udawanie. Ewangelizatorzy nie sprzedają spopularyzowanej wersji Ewangelii. Przedstawiają ją taką, jaka jest. A jest piękna, bo dotyczy życia.
I to działa?
– Tak. Mówiłem o chłopaku, który dźwignął się ze śmietnika…
Ale to tylko jeden przykład.
– No to następny: prostytutka, z którą trudno było wytrzymać, bo nas wyśmiewała, ale w końcu zgodziła się przejść terapię, założyła rodzinę, opowiedziała swojemu chłopakowi całą historię swojego życia. Przysłali nam swoje zdjęcia ślubne. To jest radość. To są konkrety.