W przyzwyczajonym do wielotysięcznych masówek polskim Kościele jak grzyby po deszczu powstają maleńkie wspólnoty. Spotykają się po domach, czytają Biblię. Są szansą czy zagrożeniem? A może pachną sektą?
Spotkaliśmy się w redakcyjnej kuchni. Krzysiek Błażyca – dziennikarz „Małego Gościa”, Krzysiek Mikulski z marketingu i ja. Zaczęliśmy rozmawiać czekając na kawę. Byłem pod ogromnym wrażeniem słów kard. Ratzingera, które czytałem kilka dni wcześniej. Pisał o przyszłości Kościoła – wspólnoty malutkich wspólnot: „Kościół przyszłości, będzie Kościołem uduchowionym. Stanie się Kościołem ubogim, Kościołem maluczkich. Zagubieni ludzie odkryją wówczas, być może, w małej garstce chrześcijan coś zupełnie nowego: nadzieję, której pragnęli, odpowiedź, której w skrytości serca zawsze szukali”. W czasie rozmowy w kuchni zdałem sobie sprawę z tego, że to nie odległa perspektywa, ale codzienność. Każdy z nas, trzech facetów, którzy przypadkiem spotkali się, czekając na kawę, modli się na co dzień w innej malutkiej wspólnocie. Spotykamy się po domach. Czytamy Biblię.
Małe jest piękne
W takich małych wspólnotach modli się zazwyczaj kilka osób. Sam przez długi czas bałem się tej małości. Myślałem w skali makro. Liczyłem ludzi, którzy przychodzili na spotkania. Tymczasem po kilkunastu latach modlitwy w małej wspólnocie widzę, że wydaje ona dobre owoce. Ci, którzy przychodzili dotychczas i milcząco siedzieli zagubieni w dużej grupie, zaczęli się otwierać i dzielić się swą wiarą (a jeszcze częściej bezradnością). Modlitwa przestała być domeną kilku „pewniaków”, stała się pokarmem wszystkich. Nawet tych, którzy dotąd milczeli. Coraz więcej rzeczy stawało się „wspólnych”. Przede wszystkim nasza grzeszność i bezradność.
Czy takie malutkie, kruche grupki wystarczą? Nad Wisłą jesteśmy przyczajeni raczej do masówki – prowokuję bernardyna o. Cypriana Moryca. – Niepotrzebnie boimy się tego, co małe. Od wieków przyzwyczailiśmy się do masowych fet, np. koronacji maryjnych, zwłaszcza na Kresach, ostatnie lata też przynosiły wielkie manifestacje wiary. Były one potrzebne. Ale powiedzmy sobie szczerze: taka masówka nie zastąpi nigdy potrzeby bliskości, intymności, rodzinności wynikającej z naszego podobieństwa do Trójcy Świętej. Pamiętajmy, że Jezus otoczył się w Wieczerniku malutką wspólnotą. Siedemdziesięciu było tylko od czasu do czasu, a tłumy były kręgiem najdalszym. Takie codzienne wspólnoty są dziś koniecznością chwili, bo dziś trzeba wiosłować pod prąd. Mogą promieniować, być zaczynem, nadawać smak.
Identyczne słowa słyszałem z ust Pierre’a-Marie Delfieux, założyciela Wspólnot Jerozolimskich. Rozmawialiśmy w rozpędzonym ekspresie Katowice–Warszawa. Pamiętam, że gdzieś na wysokości Zawiercia rzucił: – Nadszedł czas malutkich żywych wspólnot. Drożdże w cieście są też małe, a Jezus zapewnił, że taki zaczyn wystarczy, by wyrosło ciasto. Widzę tylko jeden problem: zaczyn musi być prawdziwy.
– Wierzę, że małe, tętniące życiem wspólnoty, do których tworzenia natchnęła nas Dziewica Maryja, mogą uratować współczesną rodzinę – podsumowuje Kiko Argüello, inicjator Drogi Neokatechumenalnej. Sam jest autorem słynnej ikony Bogurodzicy, na której napisał: „Trzeba tworzyć wspólnoty, takie jak Święta Rodzina z Nazaretu, które żyłyby w pokorze, prostocie i uwielbieniu i w których drugi jest Chrystusem”.
Kościół polski przyzwyczajony był dotąd do skali makro. Do nieustannego przerzucanie się statystykami: ile tysięcy przyszło do Lichenia, ile do Łagiewnik czy Piekar. Dlaczego tak chętnie przyjmują się w nim małe wspólnotki? – Bo to jest już nowe pokolenie polskich katolików – opowiada ks. Jarosław Międzybrodzki, śląski egzorcysta i duszpasterz – Zupełnie nowe pokolenie. Masówki były potrzebne wiele lat temu, by wspólnie coś zamanifestować lub się czemuś przeciwstawić. Teraz w dobie ogromnego indywidualizmu te małe, domowe wspólnoty znalazły dobry grunt. Są jak zaczyn, z którego wyrasta ciasto. Pod jednym warunkiem: że przełamią swe opory i wejdą w coś szerszego. W życie parafii, w struktury już istniejących wspólnot, wyjdą z modlitwą na zewnątrz. Inaczej mogą skończyć w kiszeniu się we własnym sosie. I tworzyć towarzystwa wzajemnej adoracji.
Jak łyse konie
Co daje modlitwa w małej grupce? – pytam w kuchni Krzyśka Mikulskiego. –Można uczyć się budowania osobowych relacji, których nie znajduje się na terenie wielkiej anonimowej parafii – opowiada. – A czy to nie jest akt wygodnictwa? Sami dobieramy sobie ludzi, z którymi chcemy się modlić? – Myśmy sobie sami ludzi nie dobierali. Nie było naboru, castingu. Zaczęliśmy spotykać się z tymi, którzy mieli takie same pragnienia jak my. Wierzę zresztą, że przysyłał ich sam Pan Bóg. To że znamy swoje słabe punkty, jest wielką wartością. Możemy się uczyć mówić prawdę, nie raniąc się nawzajem.
– We wspólnocie rozmawiamy często o rzeczach, o których nie rozmawia się nawet w rodzinie – dopowiada Krzysiek Błażyca, który z żoną modli się we wspólnocie Chemin Neuf. Jednym w elementów formacji tego międzynarodowego ruchu są rozsiane po całej Polsce małe, kilkuosobowe fraternie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.