O zdumieniu wobec powołania, czasach seminaryjnych i ks. prof. Karolu Wojtyle opowiada arcybiskup senior Damian Zimoń.
Ks. Rafał Skitek: 21 grudnia mija 60. rocznica święceń prezbiteratu Księdza Arcybiskupa. Początki tej drogi były bardzo spektakularne?
Abp Damian Zimoń: Wręcz przeciwnie. Nie miałem żadnego nadzwyczajnego objawienia. Mój dom rodzinny był bardzo tradycyjny. Powiedziałbym nawet, że zwyczajny. Duży wpływ wywarła na mnie babcia. Wiele zawdzięczam też proboszczowi, ks. Janowi Tomali. Pierwsza myśl o kapłaństwie pojawiła się, gdy przystępowałem do I Komunii św. Był to trudny, powojenny czas, pełen bólu, biedy i cierpienia. Ale w parafii wszystko odbywało się normalnie. Ta myśl, by zostać księdzem, powróciła przy maturze. Po ludzku to wszystko bardzo mnie zdumiewało. Każde powołanie jest przecież łaską i niezasłużonym darem.
Jak wspomina Ksiądz Arcybiskup lata seminarium?
Do seminarium zgłosiłem się chyba jako ostatni. Przyjmował mnie ojciec Józef Baron. W pierwszych latach formacja miała bardziej ascetyczny charakter. Było dużo ciszy i skupienia. Zmieniło się to, gdy rektorem został ks. Jerzy Stroba. Ten drugi etap formacji nazywam duszpasterskim. Wtedy chodziliśmy też częściej do Starego Teatru, do Filharmonii. Trudny był dla mnie drugi rok, gdy zostałem duktorem (szefem rocznika). Przeżywałem wtedy jakiś kryzys. Podupadłem na zdrowiu.
Być może dlatego, że pojawiło się wiele nowych obowiązków. Do tego doszły liczne egzaminy. Stale ktoś coś ode mnie chciał. Poza tym trzeba pamiętać, że mój pobyt w seminarium zbiegł się z wypędzeniem katowickich biskupów. W latach 1952–1956 przebywali oni poza diecezją. A jednak na tej drodze spotykałem wielu wspaniałych ludzi. Dość powiedzieć, że przez dwa ostatnie lata w seminarium mogłem słuchać wykładów z etyki społecznej ks. Karola Wojtyły. Gdy w 1955 roku głosił wielkopostne rekolekcje dla studentów w kościele św. Floriana w Krakowie, poprosiłem rektora, by mi pozwolił wziąć w nich udział. Mogłem go wtedy poznać z zupełnie innej strony, jako duszpasterza akademickiego. To był czas kiedy po raz pierwszy tak mocno wszedł on w moje życie: poprzez wykłady i rekolekcje. Do dziś pamiętam treść wygłoszonych wtedy nauk (Pan Bóg w rozumie, w woli, w uczuciach, o Komunii i spowiedzi św.).
Ujął Księdza Arcybiskupa bardziej jako profesor czy jako duszpasterz akademicki? Wiadomo, że wykłady ks. prof. Wojtyły do łatwych nie należały....
To prawda, że jego język był trudny. Ale on z nami często rozmawiał. Jakoś oddziaływał na nas. Myśmy to czuli. Był nam przyjazny. Pamiętam, jak na jednym z egzaminów zapytał mnie o prawa natury. Do dziś pamiętam, że są one powszechne i wieczne. Był dobrym profesorem.
I najbardziej wymagającym ze wszystkich wykładowców?
Nie, nie. Najbardziej baliśmy się egzaminów z dogmatyki u ks. Ignacego Różyckiego. Prawie połowie nie udawało się zdać w pierwszym terminie. Mnie zawsze się jakoś upiekło.
I nikt Księdza Arcybiskupa nie oblał?
Raz oblałem homiletykę. (śmiech) Tyle że wtedy nikt nie zdał. Profesor „zemścił się” na nas. Na wykładach siadaliśmy zawsze w ustalonym porządku: z przodu krakusy, potem „częstochowiacy”, a z tyłu Ślązacy. A ponieważ te wykłady były nudne, to graliśmy w cymbergaja. (śmiech) No i stało się. Profesor się zdenerwował. W ogóle nas nie pytał. Tylko powpisywał wszystkim niedostateczny.
Ogólnie jednak wspomnienia z tamtych lat są miłe?
Tak, ale były też momenty dramatyczne. Gdy w 1954 roku zlikwidowano Wydział Teologiczny na Uniwersytecie Jagiellońskim, kilku moich kolegów odeszło z seminarium. Tłukli nam wtedy do głowy, że w komunizmie Kościół przestanie się liczyć. Że będzie zmarginalizowany. Niektórzy się załamali. Jedyne, co mogliśmy wtedy robić, to trwać na modlitwie. Tym bardziej że – jak wspomniałem – w diecezji nie było biskupów.
Do seminarium Ksiądz Arcybiskup wraca ponownie w roku 1969, ale już jako wicerektor...
No tak. Wtedy ponownie spotkałem się z ks. Karolem Wojtyłą. Był już metropolitą krakowskim. Często odwiedzał nas w seminarium – zwykle gdy wracał z przechadzki po Lasku Wolskim. On Ślązaków cenił. Prowadziliśmy przyjacielskie i serdeczne rozmowy. Czasem nawet przy lampce wina. Mogę powiedzieć, że wtedy po raz drugi mocno wpisał się w moje życie.
Wcześniej posługiwał Ksiądz Arcybiskup w kilku parafiach. W roku 1957 został skierowany do parafii św. Marii Magdaleny w Tychach. Jaki to był czas dla młodego kapłana?
Tychy w zamyśle komunistów miały być miastem socjalistycznym. Podobnie jak Nowa Huta. Miasto bez Boga. Za chlebem przyjeżdżały tu rodziny z całej Polski. Dlatego wiecznie chodziłem po kolędzie. (śmiech) Zdarzało się, że na jednej tylko Mszy udzielałem sakramentu chrztu ponad 50 dzieciom. Pamiętam też taki maj, w którym do I Komunii przystąpiło ponad 1200 dzieci. Bardzo dużo było także spowiedzi. Ja się we wszystko mocno angażowałem. To było wyczerpujące i trudne. Ale był to też czas dojrzewania w kapłaństwie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Mają uwydatnić, że jest to pogrzeb pasterza i ucznia Chrystusa, a nie władcy.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.