Jakie życie, taki pogrzeb. Nie tylko życie zmarłego. To, w jaki sposób żegnamy naszych najbliższych, jest również lustrem naszej wiary lub niewiary w życie po życiu.
Wstydliwy temat
Jeśli w niektórych częściach świata, bywa, że również w Polsce, spotykamy się z kryzysem obrzędowości pogrzebowej, to (pomijając sytuacje wyjątkowe, kiedy ze względów praktycznych lub z powodu okoliczności śmierci ceremonie ograniczone są do minimum) wynika on trochę z kryzysu śmierci, zaniku kultury umierania. To paradoks, bo jednocześnie żyjemy w czasach, w których śmierć jest wszechobecna, a zarazem najmniej oswojona w porównaniu ze wszystkimi poprzednimi epokami. Śmierć występuje albo jako rozrywka w kulturze masowej, albo jako „wolny wybór” człowieka, który chce decydować o końcu życia. Mamy albo epatowanie wirtualną grozą śmierci, albo epatowanie „prawem” do umierania. W takim układzie nie ma miejsca na śmierć, która przychodzi w sposób naturalny, niezaplanowany. Tym samym nie rozwija się kultura przeżywania śmierci kogoś bliskiego. Trafnie ujął to dr David Begum, profesor religioznawstwa i adiunkt na Wydziale Medycznym Uniwersytetu w Iowa: „O umieraniu kiedyś mówiło się w naszym społeczeństwie otwarcie, mówienie o seksie uważano zaś za nieprzyzwoite. Obecnie o seksie mówi się otwarcie, śmierć zaś uważa się za temat nieprzyzwoity. W konsekwencji osoba umierająca, chcąc porozmawiać o swej śmierci i jej wpływie na sytuację rodzinną, z trudem znajduje osobę, która chce jej wysłuchać”.
Z tego powodu śmierć realna i bliska, a nie wirtualna i odległa, jest wstrząsem, na który kultura (a z nią my sami) się nie przygotowuje. Nie bez znaczenia jest też to, że o ile dawniej umierano najczęściej w domu, wśród bliskich, o tyle dzisiaj powszechniejsza jest śmierć w szpitalu czy hospicjum. Odchodzenie wśród bliskich sprawiało, że śmierć budziła chyba mniejszy lęk, a i osoba umierająca była lepiej przygotowana do odejścia. To także miało wpływ na sposób celebracji pogrzebowych. Włoski antropolog i historyk religii Alfonso Maria di Nola w książce „Tryumf śmierci. Antropologia żałoby” pisał: „Nie ulega wątpliwości, że głębokie zmiany w stosunkach społecznych, które stały się udziałem społeczeństwa industrialnego, szczególnie w wyniku urbanizacji, doprowadziły do zerwania więzi między jednostką a grupą społeczną. W rezultacie opłakiwanie zmarłych, zwłaszcza w miastach, nie znajduje solidarnego wsparcia ze strony innych, przeżywane w bolesnej samotności, nie znajduje ukojenia, co prowadzi w wielu wypadkach do groźnych neuroz”. W takim ujęciu obrzędowość pogrzebowa nie jest bynajmniej przejawem kultu śmierci ani rozdrapywaniem rany po stracie bliskiego. Przeciwnie – poza godnym pożegnaniem zmarłego pełni również rolę terapeutyczną dla tych, którzy zostają po tej stronie życia.
To nie jest koniec
Dziś wiele naturalnych dawniej zachowań towarzyszących pogrzebowi zostało wypartych przez tzw. ducha czasu. Ksiądz Andrzej Zwoliński w książce „Ars moriendi” zauważa, że współcześnie „zarówno wiele czynności przy zmarłych, jak i sam pochówek zostały silnie zinstytucjonalizowane, podlegają wymogom i ofertom różnego rodzaju wymagań biurokratycznych, np. nakaz przygotowania ciała do pochówku przez specjalistyczne firmy, zakaz przechowywania zwłok w domach mieszkalnych czy przejmowanie asystowania przy zmarłych przez osoby do tego przygotowane. Do rzadkości należy np. niesienie trumny na ramionach przez obszar wioski – czyli odbywanie tzw. ostatniego spaceru zmarłego”.
Niezwykłych opisów obrzędowości pogrzebowej dostarcza m.in. lektura „Zwyczajów pogrzebowych ludu polskiego” Adama Fischera. Część występujących tam opisów można czasami, choć niezwykle rzadko, odnaleźć w praktykach żałobnych na Lubelszczyźnie. Ciekawego przeglądu tych zwyczajów dokonał parę lat temu lubelski Ośrodek „Brama Grodzka-Teatr NN”, powołując się m.in. na dzieło Fischera oraz własny materiał etnograficzny, w tym przeprowadzone rozmowy z mieszkańcami lubelskich wiosek. Autorzy przeglądu piszą: „Istniało kilka sposobów powiadamiania sąsiadów o czyimś zgonie. U sołtysa lub księdza znajdował się specjalny, metalowy krzyż będący własnością ogółu mieszkańców. Najbliżsi zawiadamiali sołtysa lub księdza o śmierci ich domownika, on zaś biorąc krzyż, zanosił tę wieść do pierwszej we wsi chaty. Mieszkaniec tego domu niósł krzyż dalej, aż do ostatniego gospodarstwa. Zamiast krzyża sąsiedzi mogli wraz z wiadomością o śmierci przekazywać sobie różaniec, który później, przy odprowadzaniu zmarłego na cmentarz, zawieszano na przydrożnym krzyżu. Mógł to być także obrazek święty, który wręczano potem zmarłemu, krzyżyk drewniany zrobiony w pośpiechu i zostawiany pod figurką świętego w kapliczce lub brzozowa gałązka spleciona na kształt obwarzanka”. Czymś naturalnym było czuwanie przy zmarłym w domach. Dwie lub nawet trzy doby od śmierci. Okres ten nazywano „pustymi nocami”.
Przy docenianiu tradycyjnych, ludowych form, które w wielu miejscach zanikają coraz bardziej, warto równolegle prowadzić pogłębioną formację, która pozwoli przeżyć rzeczywiście chrześcijański pogrzeb. Pomaga w tym m.in. obecność pieśni wielkanocnych albo przynajmniej niosących w treści nadzieję na zmartwychwstanie. Tak jak trzeba „przywrócić śmierć do życia”, oswajać się z nią, tak samo śmierci trzeba nadać właściwą perspektywę: nie do niej należy ostatnie zdanie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.