Kochali ją za ten uśmiech...

Zadzwonił kilka dni po jej śmierci. Odebrała mama. „Nazywam się Piotrek. Zawdzięczam pani córce życie. Dzięki niej przestałem kraść, założyłem rodzinę, pracuję. To tyle. Aż tyle”.

Wtedy już trudno było jej złapać oddech. Chemia, którą przyjmowała, nie działała, za to pustoszyła jej organizm. Wypadały jej włosy, często wymiotowała. „Przyspieszony oddech, dzwonek, tlen, ukłucie – morfina. Ulga dla ciała, ból dla serca (...). Panie Jezu, te gwoździe, które powoli zdusiły Twój oddech, nawet nie zadrasnęły moich dłoni, a były tak blisko” – napisała kilka dni przed śmiercią. Tamtego dnia obok jej łóżka zgromadziła się najbliższa rodzina. Kasia przyjęła maleńki fragmencik Eucharystii. – Miała sine palce, a na twarzy maskę tlenową. Trzymałam ją za rękę, wyczuwałam tętno. W pewnym momencie spojrzałam na twarz córki. Widziałam, jak spod maski popłynęła jedna łza. W tym momencie jej serce przestało bić – mówi wzruszona pani Domicela, mama. – Byliśmy spokojni. Córka nas do swojej śmierci przygotowała – dodaje pan Mieczysław, tata. Rodzice wskazują na duże zdjęcie stojące w centralnym miejscu sopockiego mieszkania. Widać na nim piękną kobietę w habicie, w gigantycznych, nieco zabawnych okularach na nosie, która uśmiecha się od ucha do ucha. – To jej ostatnia fotografia – tłumaczą. – Zrobił ją jej kolega z liceum. Niewierzący. Dużo rozmawiali. Prawda, że piękny uśmiech? Ludzie kochali ją za ten uśmiech...

Umysł ścisły

Katarzyna Wardynszkiewicz przyszła na świat 25 października 1956 r. w Sopocie. Była dzieckiem ciekawym świata. Nie sprawiała kłopotów. W szkole podstawowej wyróżniała się... jako najlepszy umysł ścisły w klasie. – Uwielbiała matematykę. Rozwiązywała zadania, które były w programie wyższych klas. Ona nie musiała się tego uczyć. Po prostu to rozumiała – wyjaśnia tata. Od najmłodszych lat uczyła się angielskiego, którym w przyszłości będzie władać niemal tak dobrze, jak językiem ojczystym. Z bardzo dobrymi wynikami dostała się do prestiżowej gdyńskiej „trójki”. Wybrała, jakżeby inaczej, klasę matematyczno-fizyczną z wykładowym angielskim. – Żyła pełną piersią. Miała mnóstwo znajomych. Razem organizowali wycieczki rowerowe i większe wyprawy w góry. Świetnie jeździła na nartach i pływała. Na górskich szlakach potrafiła pomóc słabszym koleżankom w noszeniu wielkich plecaków – wspomina mama. – Czy w tamtym czasie była szczególnie wierząca? Nie powiedziałabym. Oczywiście, chodziła co niedzielę do kościoła, ale raczej nic ponadto – dodaje. Wówczas nikt nie przypuszczał, że Katarzyna zostanie zakonnicą, a tym bardziej... poetką.

Rzucam studia, będę pielęgniarką

Niezmiennie jej pasją pozostawała matematyka. Pewnie dlatego wybrała nowatorskie, jak na tamte czasy, studia – cybernetykę i informatykę. – Na kierunku nie miała zbyt wielu koleżanek, bo studiowali tam przeważnie chłopcy – uśmiecha się pan Mieczysław. Początkowo była bardzo zadowolona – realizowała swoją pasję. Coś się zmieniło na III roku. – Pamiętam, że córka zaczęła narzekać na wszechobecną w programie nauczania ideologię marksistowską. Poza tym od zawsze miała wielką potrzebę pomagania i działania – opowiada pani Domicela. Studentka Katarzyna pewnego dnia postanowiła „poważnie porozmawiać” z rodzicami. „Rzucam cybernetykę, zostanę pielęgniarką” – oznajmiła bez dłuższego wstępu. – Trochę nas zamurowało. Jak to?! Tyle lat nauki, wyrzeczeń chce przekreślić? Zapytaliśmy: „Dlaczego?”. „Tyle ludzi potrzebuje pomocy. Jestem im potrzebna” – usłyszeliśmy w odpowiedzi. To był chyba największy w życiu bunt naszej córki – wspomina mama.

Pani Domicela postanowiła wyperswadować Katarzynie szalony pomysł. Poszła do pobliskiego kościoła i porozmawiała o problemie z księdzem. On odpowiedział, że jeśli Kasia zamierza pomagać potrzebującym, to on na pewno coś dla niej znajdzie. – W taki sposób Katarzyna zaczęła się opiekować samotną i schorowaną staruszką, która mieszkała nieopodal nas. Była szczęśliwa. My też, bo postanowiła kontynuować studia. Skończyła je z bardzo dobrymi wynikami – mówi z dumą pan Mieczysław. Magister cybernetyki i informatyki rozpoczęła pracę w Zakładach Okrętowych Urządzeń Elektrycznych „Elmor”. Był 15 sierpnia 1980 r. Właśnie rozpoczął się wielki strajk „Solidarności”.

– Pięknie córka trafiła. Pierwszy dzień w nowej pracy, a tu się okazuje, że zakład stoi. Oczywiście, Katarzyna kazała nam przynieść sobie jakiś koc i też została. Spędziła tam kilkanaście dni, aż do zakończenia strajku – opowiadają rodzice. Szybko odkryła, że „Elmor” to nie jej powołanie. – Kasia nie chciała marnować czasu na pracę, która jej nie odpowiadała. Tak jakby gdzieś w środku czuła, że później może go jej zabraknąć – przypomina sobie mama.

Już się prawie nie boję...

Złożyła więc wymówienie i znalazła zatrudnienie w szkole. Uczyła angielskiego. Równocześnie, jako wolontariuszka, dyżurowała w telefonie zaufania. W tym czasie zaangażowała się również w Odnowę w Duchu Świętym i spotkania Klubu Inteligencji Katolickiej. Aktywnie włączyła się w działalność charytatywną dla rodzin więźniów politycznych stanu wojennego, prowadzoną w gdańskim kościele pw. św. Elżbiety. Powoli uświadamiała sobie, że Bóg oczekuje od niej czegoś więcej. Wtedy też zaczęła pisać pierwsze wiersze. Te poetyckie zapiski, pozbawione mdłej patetyczności, najlepiej ukazują jej wewnętrzną walkę, dojrzewanie do wiary, mozolne odpowiadanie sobie samej, co jest sensem. „Ja już się prawie nie boję (...) swego własnego ja o nieodgadnionej przyszłości. Szukam i pragnę tylko tej obecności, która zniewala wszelki lęk, a spokój czerpie z niepewności” – napisała rok przed podjęciem najważniejszej dla siebie decyzji. Razem z pallotynami jeździła w tamtym czasie na pielgrzymki, m.in. do Rzymu i Częstochowy. Po jednej z nich wróciła przekonana. Chociaż pewnie nie było jej łatwo podjąć tej decyzji. W duszpasterstwie poznała Jerzego. On chciał, by zostali parą. Odpowiedziała, że jej powołaniem jest życie zakonne. Zrozumiał. Później sam został duchownym.

Jak rodzice zareagowali na postanowienie córki? – Bardzo się ucieszyliśmy. Ani przez moment nie mieliśmy takich myśli, że nie założy rodziny albo że marnuje sobie życie – mówią. Chociaż wśród znajomych zaczęły się szepty. „Pewnie jakaś zawiedziona miłość. Co to za córka, co rodziców zostawia?”. – Nie przejmowaliśmy się takim gadaniem – komentuje pan Mieczysław.

Cały we krwi

Był rok 1983. Katarzyna 1 września wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Apostolstwa Katolickiego. – Od początku się wyróżniała. Większość postulantek to młode dziewczyny, świeżo po maturze. Kasia miała 28 lat, była wykształcona, perfekcyjnie znała angielski, miała już spore życiowe doświadczenie – wspomina s. Agnieszka Bronk, współsiostra, mistrzyni postulatu z tamtego okresu. – Kasia była raczej cicha, nieco zamknięta w sobie. A jednocześnie nie stroniła od grupy, dobrze czuła się we wspólnocie. Szybko okazało się, że ta zewnętrzna nieśmiałość to tylko część jej natury. Jej wielkim charyzmatem było niesienie pomocy innym i na tym polu była bardzo aktywna – dodaje.

Przełożone s. Katarzyny, dostrzegając jej powołanie, wyjątkowo zgodziły się, by nadal pracowała w telefonie zaufania. Wtedy przecięły się jej drogi z Piotrkiem. Niedawno wyszedł z więzienia. Był członkiem gangu samochodowego. Włamywał się do aut i kradł. Mówił jej przez telefon, że po wyjściu na wolność chce z tym skończyć, ale jest szantażowany i straszony przez byłych kolegów. Kasia mu pomagała. Organizowała ubrania, jedzenie i pieniądze, których potrzebował, by „wyjść na prostą”.

– Pewnego razu znalazłam ich – Katarzynę i Piotrka – w łazience domu zakonnego. On był cały we krwi. Ona klęczała nad nim i mówiła: „Chcę, żebyś żył”. Okazało się, że został dotkliwie pobity przez tych gangsterów. Później Kasia skontaktowała go z odpowiednimi osobami, które zatroszczyły się o niego – opowiada s. Agnieszka. A Piotrek przeżył i zaczął normalne życie, o którym tak marzył.

Diagnoza: nowotwór

Po rocznym postulacie w Gdańsku s. Katarzyna odbyła dwuletni nowicjat w Sucharach. Tam w 1986 r. złożyła pierwsze śluby. Chciała pomagać skazanym. Przygotowywała się do tego pod okiem więziennego kapelana. Plany na przyszłość przekreśliła choroba nowotworowa.

– Córka skarżyła się na jakąś wysypkę w okolicach szyi. Poszliśmy zrobić badania. Diagnoza była porażająca: ziarnica złośliwa w zaawansowanym stadium – opowiada pani Domicela. Trafiła do warszawskiego szpitala przy ul. Wawelskiej. Zaczęła przyjmować chemię. – Bywały okresy, kiedy wydawało się, że wszystko idzie w dobrą stronę. Potem jednak nowotwór atakował z podwójną siłą – wspomina pan Mieczysław. Coraz więcej czasu musiała spędzać w szpitalu. Tam, jak mówią najbliżsi, dojrzewała do nieba.

– To nie było tak, że s. Kasia przyjęła swoją chorobę od razu. Targowała się z Bogiem. Pytała go: „Dlaczego akurat ja?” – podkreśla s. Agnieszka. Jej wątpliwości znalazły swoje odzwierciedlenie w poezji. „Lękam się śmierci, gdyż ludzką mam duszę. Tęsknię za jej objęciami, gdyż Bożym dzieckiem jestem (...). Szarpię się, to wyciągając ku niej ręce, to cofając się przed jej cierpieniem”. Mimo pogarszającego się stanu, poświęcała wolny czas na słuchanie innych pacjentów, na bycie przy nich, często do samego końca.

W szpitalu poznała m.in. Marię Czerwonkównę-Resler, tancerkę znaną z występów w zespole „Mazowsze”. „Zastanawiam się, czy to przypadek, czy raczej stało się tak z woli Bożej, bym ja, powracająca do Pana z uwikłań światowych, zetknęła się z istotą godną naśladowania. Teraz już wiem, jak przejawia się świętość. Ujrzałam ją poprzez zachowanie i postawę siostry w najtrudniejszym dla każdego momencie życia” – napisała w liście do rodziców już po śmierci s. Katarzyny.

– Pośród ciężko chorych, umierających, doświadczonych cierpieniem stała się taką cichą apostołką – twierdzi s. Justyna Ustarbowska, współsiostra. – Często odwiedzałam Kasię w szpitalu, dużo rozmawiałyśmy. Chyba mogę nazwać to przyjaźnią – dodaje. Pewnego dnia Kasia poprosiła przyjaciółkę, by po śmierci „zastąpiła ją” jako córkę. Do dziś s. Justyna zwraca się do państwa Wardynszkiewiczów „tatusiu” i „mamusiu”.

– Innym razem Kasia wręczyła mi swój zeszyt wypełniony różnego rodzaju refleksjami i wierszami. Byłam zdziwiona, że ona pisze. Nikt chyba o tym nie wiedział. Kiedy wróciłam do domu zakonnego, pochłonęłam te utwory jednym tchem. Byłam porażona ich teologiczną głębią. To poezja cybernetyczno-matematyczna, bez zbędnych ozdobników i bogatej formy. Kasia była mistyczką... twardo stąpającą po ziemi – uważa s. Justyna.

Wiele lat po śmierci s. Katarzyny, gdy jej wiersze zostały już opublikowane, Zbigniew Żakiewicz, wybitny eseista i prozaik, tak oceniał jej twórczość: „Siostra Katarzyna doświadczyła całego dramatu żywej wiary w Chrystusa i została rzucona na krzyż cierpienia (...). Pisała nie dla czczej sławy, ona szukała Sensu, utwierdzając się w znalezionym”.

Zmarła 30 września 1988 r. Nie doczekała 32. urodzin. W opinii wielu była święta.

«« | « | 1 | » | »»

TAGI| KOŚCIÓŁ

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
28 29 30 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11
12 13 14 15 16 17 18
19 20 21 22 23 24 25
26 27 28 29 30 31 1
2 3 4 5 6 7 8